Cykl opowieści, codziennie nowe części.
Mój mail: dawidwyrozebski@gmail.com
Numer gadu: 20749650
Odpowiadam na pytanie: Tak czytamy od prologu w górę ;)
Najnowsze części zamieszczane są u góry strony ;)

Zachęcam do obserwowania mojego bloga poprzez usługę OBSERWUJ, to pozwoli na otrzymywanie wiadomości o zmianach na blogu i podpisywanie się stałym nickiem pod postami :) Pozdrawiam!

poniedziałek, 29 marca 2010

Rozdział IV Oczy.

Zdzisiek chwilę przed tym zdarzeniem sprawdzał magazynki. Jego oczy zwrócone ku ziemi nie miały szans na wychwycenie zagrożenia. Nie myśląc długo wbiegłem w niego uderzając jego bark własnym. W tym momencie rozległ się strzał. Chwila ta trwała wieczność, jak na spowolnionym filmie zobaczyłem rozbryzg czerwonego płynu, który zabarwił mech wokoło.
Krew na twarzy, nie moja. Upadliśmy we dwóch za lekkim wzgórkiem terenu osłoniętym ogromnym pniem. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy to była fontanna krwi, która wybuchła z twarzy dowódcy, kolejnym istotnym elementem było „klufffrrra!” wypływające z ust Zdziśka. Snajper przestrzelił mu policzki na wylot.
W momencie, w którym padł strzał wszystkie grupy oprócz naszej ruszyły do ataku. Dowódcy bez słów zgodzili się, że lepiej uderzyć teraz. Ze słuchawki dochodziły dźwięki strzałów.
-Jaaa gfoo siajeeeebie…
Zdzichu, co chwila łykał własną krew, leżeliśmy obok siebie na plecach ledwo zasłonięci. Światło lasera w leśnym gąszczu wśród lekkiej mgiełki było dobrze widoczne, kluczyło centymetry nad nami.
Trzech kompanów z drużyny ukrytych za drzewami nie wychylało nosa.
-Panowie jakiś pomysł!? Ktoś tutaj krwawi!
Nikt nie odpowiedział. Wychylenie się z bezpiecznej kryjówki było bardzo ryzykowne, snajper zapewne chciał naprawić swój błąd. O ile w ogóle wie, że go popełnił.
Poczułem ogromną złość, w uchu ciągle było słychać strzały i rozkazy wydawane w ogromnym pośpiechu. Nikt nam nie mógł przyjść z pomocą, trzeba zacząć liczyć na siebie.
Facet obok mnie krwawił obficie, wypluł przed chwilą odłamki swoich zębów wraz kolejną falą krwi. Czułem, że mam chwilę na działanie. Snajper był prawdopodobnie kilkadziesiąt metrów przed nami, na pewno zakamuflowany perfekcyjnie. Trzeba odwrócić uwagę tego gnoja.
-Co robić!?
Plamka lasera błądząca po drzewach wokół naszej piątki podpowiadała gdzie mniej więcej można się spodziewać wroga.
Kolejne sekundy mijające nieubłaganie sprawiły, że zrobiłem coś tak głupiego, że graniczyło to z debilizmem w czystej postaci, jednocześnie było to najmniej spodziewane zagranie. Wybiegłem z naszej kryjówki z największa szybkością, na jaką było mnie stać. Wszystko wokół było rozmazane od prędkości. Zapach podpowiedział gdzie znajdę satysfakcje z cudzej śmierci. Mój mózg nastawił się tylko na jedno, przetrwać i zabić. Omijałem drzewa starając się wybierać kierunek najmniej spodziewany.
Będąc 30 metrów od leżącego pod siatką maskującą snajpera w moim oku rozbłysło czerwone światło, jednak był to ulotny moment, zaraz po nim padł kolejny strzał. Poczułem piekący ból w okolicach karku. Wypadająca łuska i dźwięk przeładowania podpowiedziały, że to najlepsza okazja.
-No to mam cię!
Ciepło rozlewające się po plecach dodawało tylko zapału, przeciwnik przestraszony moją bliskością wstał przekonany, że uda mu się sprzątnąć mnie w ciągu chwili, a potem wróci do poprzedniej pozycji, w której trzyma w szachu trzech moich kompanów.
Nic bardziej mylnego, całym ciałem czułem, że jego śmierć to kwestia chwili, ułamki sekund mijały jak minuty, wyrzuciłem przed siebie jeden z naboi trzymanych w kieszeni. Z diabelskim uśmiechem pozwoliłem sobie na trochę zabawy, nie wiem skąd się to we mnie wzięło jednak pewność siebie podpowiedziała, że lepiej tak to zakończyć. Broń trzymana w prawej ręce namierzyła pocisk będący już tylko kilka metrów od mojej ofiary. Wystrzeliłem. Czaszka snajpera eksplodowała rażona naraz dwoma kawałkami metalu.
Stanąłem nad zwłokami, wracała do mnie moja zwykła świadomość. Zabiłem… Zmieniłem się na zawsze, tego nie można z siebie zmyć.
Głos w słuchawce kuł w ucho.
-Jesteście cali!? My mamy kilku rannych, ale żadnego trupa.
Nie odpowiedziałem nic, stałem kompletnie zszokowany, nawet nie zauważyłem Nobla, który ocierał się o moją nogę miaucząc, co chwile.
Po kilkudziesięciu sekundach do Zdziśka przypadł tata i kilku innych speców od ran postrzałowych. Po upewnieniu się, że życiu mojego dowódcy nic nie zagraża uspokoili się znacznie i zrobili prowizoryczny opatrunek. Nie czekając też zbyt długo oddelegowali czwartą grupę do opieki nad rannymi i odeskortowania ich do pałacu.
Nobel wciąż ocierał się o moją Nogę, jak dotąd nikt nie zauważył tego, co zrobiłem. Chyba nawet się cieszę, bo tata mógłby nazwać mnie bardzo nieodpowiedzialnym. Za moimi plecami pojawiło się trzech kompanów z mojej grupy.
-Chcieliśmy ci podziękować, uratowałeś nie tylko Zdzicha, ale także nasze tyłki. Jesteś w porządku.
Nie odpowiedziałem ani słowem, milczałem ściskając broń w prawej dłoni.
-Nie mamy pojęcia, jakim cudem jesteś taki szybki, ale nam to pasuje. Trzymaj się.
Po tych słowach odeszli, jeden poklepał mnie po ramieniu, inny poczochrał włosy.
To teraz jestem taki sam jak oni. Tylko młodszy o kilkaset lat.
-Dobrze, że nie urodziłem się w czasach, w których wojna dotyka wszystkich ludzi…

niedziela, 28 marca 2010

Rozdział III Szkolenie Zakończenie

Wiadomość o innych netoperkach, które zainteresowały się naszą lekarską bracią rozniosła się po pałacu w ciągu chwili. Niektóre wampiry ze strachem w oczach wymieniały poglądy na temat szans w ewentualnej walce. Inni z miną Rambo odbezpieczali broń i chowali po kieszeniach dodatkowe magazynki. Sam fakt tego, że potrafili nas podejść świadczy na naszą niekorzyść. Kompletnie nie wiemy, kim oni są, jakie mają możliwości, a przede wszystkim ilu ich jest.
Mobilizacja nie trwała długo, ośmiu uśpionych strażników doszło do siebie po końskiej dawce adrenaliny. W danym momencie było nas w zamku równo 50 (Mama i dziadek na szczęście wyjechali, musieli pokazać się sąsiadom, aby Ci nie zawiadomili policji zaniepokojeni naszym zniknięciem). Starszyzna nigdy nie bierze udziału w czynnych operacjach wojskowych, nie może też zostać sama. Postanowiono, że naszych miłych gości będą szukać cztery drużyny pięcioosobowe.
-Młody, idziesz z nami. Jesteś przeszkolony, a poza tym szybszy niż którykolwiek z nas. Przydasz się.
Głos Zdziśka, pierwszego napaleńca naszej społeczności dotarł do moich uszu.
-Tak jest.
Bycie potrzebnym to nowe uczucie. Coś, co dodaje skrzydeł w działaniu, pewności siebie. Polotu.
W każdym razie odbezpieczony glock w mojej dłoni sprawił, że mogłem iść wszędzie. Podniecenie związane z niebezpieczeństwem, a jednocześnie poczuciem braterstwa z kolegami ukazało się w moim zachowaniu. Nie mogłem się doczekać akcji.
Nie minęło kilka minut, gdy 4 drużyny były uformowane. Czarne obcisłe mundury, ciężkie wojskowe buty, kamizelki taktyczne, a nawet włosy na żel mówiły, że idę na akcję z porządnymi lansiarzami.
Pocieszające było to, że prawie każdy z nich w ramach szkolenia był na misjach pokojowych za granicą w roli sanitariuszy, lekarzy polowych. Uzbrojenie nie było tak skąpe jak moje. Prawie każdy miał przewieszoną przez ramię MP5, dodatkowe magazynki włożone po kieszeniach kamizelki taktycznej sugerowały, że idziemy zrobić niezły burdel godny samego Bogusława Lindy. Oprócz zwykłej broni znalazło się kilku sympatyków najdziwniejszych noży, od małych po długie i cienkie. Ich zastosowanie zapewne poznam w praktyce.
Z pałacu przybył jeden z członków starszyzny. Prawdopodobnie ze szczegółowymi wytycznymi.
-Cztery grupy, dwudziestu żołnierzy. Macie wrócić takim samym składem. Wróg prawdopodobnie skierował się w stronę lasu oddalonego o kilka kilometrów. Wiecie, co robić. Powodzenia!
-Tak jest!
Chór głosów potwierdził to w jednej chwili.
System komunikacji, jakim byliśmy wyposażeni był bardzo wygodny. Mikro słuchawka w uchu i mikrofon w guziku kołnierza. W uchu usłyszałem wyraźny głos informujący, że dowódcą pierwszego oddziału jest Zdzisiek. Druga grupa jest pod rozkazami taty, trzecia jego dobrego przyjaciela Julka, natomiast czwarta została powierzona nieznanemu mi wampirowi, mówiono na niego Olek.
-Wszyscy gotowi?
Głos Zdziśka przerwał ciszę.
-Sprzeciwów nie widzę, no to ogień!
Wystartowaliśmy w szaleńczym biegu. Grupy rozdzieliły się po przebiegnięciu 500 metrów. Usłyszałem w uchu, że 2 i 3 grupa idą frontem przez las natomiast 1 i 4 zachodzą ze skrzydeł.
Kompletnie nie znałem się na taktyce, mój jedyny kontakt z nią to granie w CS’a na informatyce, zaznaczę, że nigdy nie szło mi to dobrze.
Bieg nie robił na mnie wrażenia jednak widziałem, że narzucone tempo nie było lekkim nawet jak na doświadczonego wampira.
Usłyszałem, że dwójka i trójka przekroczyły linię drzew. Na pewno zwolnili i zaczęli poruszać się ostrożnie. Zadaniem jedynki i czwórki było zabezpieczenie skrzydeł środkowych grup w odległości kilkuset metrów.
Kilkanaście sekund później także weszliśmy w ciemny jak na poranną godzinę las. Tempo nie było szybkie. Ciągły kontakt radiowy zapewniał nas o tym, że żadna z grup nie napotkała wroga. Od momentu przejścia bariery drzew znaleźliśmy kilka śladów, nóż do rzucania i parę martwych zwierząt.
Przechodziliśmy przez miejsce gdzie drzewa rosły gęsto, dalej była polana wypełniona wysokimi trawami i krzakami. Zdzisiek prowadził grupę, ja zamykałem. Czterech kompanów z bronią przy nosach obserwowało bacznie teren i nadstawiało uszu na wszelkie dźwięki. Ich kroki były bezszelestne mimo ciężkiego obuwia. Pomyślałem o ich ogromnym doświadczeniu. Kurczę, jestem w lesie a nawet żadnej wiewióry nie mógłbym ustrzelić. Moje rozmyślania przerwał mi krótki refleks światła.
-Nie!
Zduszony krzyk wyrwał mi się z ust, gdy w momencie przypadłem do Zdziśka mającego zamiar oprzeć się o drzewo. Odepchnąłem go od niego i z ulgą odetchnąłem. Cała grupa spojrzała na mnie z ogromnym zdziwieniem, nikt nie zauważył drobnych igieł wystających z kory drzewa.
-To by było panowie, pewno trup na miejscu, powinniśmy o tym zameldować. Chyba się nas tutaj spodziewają.
Zdzisiek z szacunkiem w oczach poklepał mnie po ramieniu. Jeden z kompanów, malutkimi obcążkami wyjął igły i umieścił je w plastikowym pojemniku.
Głos w słuchawce oznajmił, że inne grupy będą uważać na podobne pułapki, dowiedzieliśmy się, że dotychczas nie napotkali obecności wrogich wampirów.
Grupa 1 i 4 dostała rozkaz zmniejszenia dystansu względem środkowej do 300 metrów. Broń w pogotowiu. Ktoś z trzeciej grupy usłyszałem jakiś szmer. Po kilkunastu minutach marszu okazało się, że był to tylko leśny zwierzak.
Las zagęszczał się coraz bardziej. Kilka godzin marszu w ciągłej gotowości dało się we znaki, na każdy szmer w lesie reagowaliśmy nerwowo.
Las ponownie zaczął się rozrzedzać, gdy usłyszałem świst powietrza. Z wysokości kilkunastu metrów spadło coś, co przypominało człowieka.
Uderzenie zwłok o ziemie było słyszane przez wszystkie grupy.
-Co to było!?
Zdzisiek uspokoił sytuację.
-Spokojnie, mamy jakiegoś trupa, nikt z naszych, już sprawdzamy, kto to jest.
Podeszliśmy do zwłok ostrożnie, baliśmy się, że to może być jakaś pułapka. Jednak ciało z rozciętą tętnicą szyjną i w kałuży własnej krwi sugerowało, że to perfekcyjna robota i nie trzeba poprawiać. Zza drzewa wynurzył się Nobel. Polizał własną łapkę, potem tyłek i usiadł na klatce piersiowej nieżywego strażnika.
-To pewnie warta, mamy kilka chwil zanim reszta się zorientuje, że z tym coś nie tak. Nobel sprzątnął go po cichu.
Głosy entuzjazmu w uchu sugerowały, że wampirza brać była zadowolona z bliskości mojego nieznośnego kota. Nie mieliśmy czasu przyglądać się żołnierzowi wroga. Jedyne, co zwróciło swoją uwagę to kolor oczu. Były idealnie czarne. Całe. Widok zdawał się być przerażający.
Dwójka i trójka zameldowały o tym, że czują czyjąś obecność. Wiatr nam sprzyjał, zapach innych wampirów był wyraźny. Zbliżaliśmy się do małego wąwozu, ogon Nobla mignął w oddali, prawdopodobnie oddalił się, aby eskortować inną grupę.
-Jesteśmy nad wąwozem, w dole widzimy obóz.
Meldunek środkowych grup zasugerował, że jatka jest blisko.
-Ustawiliśmy się. Osłaniamy was.
Czwarta grupa pełniła rolę snajperskiego zabezpieczenia. W razie problemów mogli ustrzelić nawet muchę siedzącą na ramieniu. Zostaliśmy tylko my, pierwsza. Odwód, w razie problemów jesteśmy jak kawaleria, przybywamy z pomocą zawsze o czasie.
-Nobel ściągnął drugiego strażnika. Facet ma całe czarne ślepia, wygląda to dziwnie.
Meldunek czwartej grupy potwierdził to, co widziałem niedawno na własne oczy.
Wszystkie grupy zgłosiły gotowość do uderzenia, w obozie słyszymy ruch.
-Przy samochodach jest ich sześciu, nie widzę innych. Czekamy na rozkaz.
Czwarta grupa ze swoimi doskonałymi lunetami przy karabinach przeczesywała teren wzrokiem.
-Trójka na pozycji
-Pamiętajcie, aby wziąć kogoś na przesłuchanie, martwi nic nam nie powiedzą.
Tata przypomniał o rozkazach starszyzny.
-Dwójka gotowa, zrobimy im z dupy jesień średniowiecza.
W momencie, gdy miałem potwierdzić, że jesteśmy na pozycjach na czole Zdziśka pojawiła się mała czerwona plamka.

piątek, 26 marca 2010

Koniec dygresji ;)

Ten wyjątkowy komar jeszcze w sobie tej wyjątkowości nie miał, może oprócz paru kilogramów szczęścia, które ciągnęło się za nim. Czemu szczęścia? Według wierzeń krwiopijców najniższego poziomu udana ucieczka przed bogiem O’kapciem i gromem La’gazetą należy do prawie niemożliwych. Tylko kilku wybrańców z pradawnego kręgu „gryźtamgdziesiędaispieprzajjeszczedalejniżktokolwiekpomyśli” dokonało podobnego czynu.
Ich zasługi do dzisiaj są wybzykiwane przez roje komarzej braci.
BzzZzzZzz.
Lecz ten, nawet sprytny krwiopijca trochę zbłądził i znalazł się w wyjątkowym miejscu o wyjątkowym czasie. Kilka metrów pod nim rozgrywała się bójka dwóch apetycznych (w jego mniemaniu) ludzi (też w jego mniemaniu). Skąd komar ma wiedzieć, że żaden z żyjących ludzi nie jest w stanie własnymi jelitami okładać drugiego recytując jednocześnie epos o Gilgameszu? Nie ważne, bowiem bohater o wkurzającym dźwięku skrzydełek zanurkował z tryumfem w oczach i wbił swój gębowy aparat ssąco-kłujący prosto w skórę jeszcze odrobinę pijanego truposza. Substancje zawarte w tym, co jeszcze kiedyś było nazywane odstawały w bardziej niż lekkim stopniu od normy. Multów trupich substancji, kwasów, a nawet domieszka paliwa rakietowego z wcześniej wspomnianego trunku dała się we znaki komarowi.
Truposz długo nie myśląc roztrzaskał dzielnego krwiopijcę ręką i wrócił do rytuału okładania przeciwnika częścią układu pokarmowego. Zawiązane na końcu jelito cienkie, a konkretnie dwunastnica potrafiła siać niewyobrażalny postrach w rękach wprawnego bojownika. Wszystko w tym byłoby normalne i w żaden sposób nie odstawało od rzeczywistości (oprócz kilku faktów oczywiście) gdyby komar, który powinien zostać sprowadzony do poziomu, poziomu płaszczyzny płaskiej rzecz jasna nie zaczął bzykać na nowo.

czwartek, 25 marca 2010

Mała dygresja ;)

W miejscu oddalonym o setki kilometrów od pewnego pałacu znajdował się cmentarz. Nie był to w żaden sposób zwykły cmentarz, przynajmniej nie taki, o jakim przeciętny człowiek może pomyśleć. Do zadbanych na pewno nie należał. Okoliczne jeziora sprawiały, że mgła uwielbiała unosić się właśnie nad tą okolicą. Dodawało to grozy miejscu, które odwiedzane było tylko kilka dni w roku. Z czego trzy albo cztery to przypadek.
Dzięki tej skąpej frekwencji mieszkańcy, a raczej lokatorzy mogli czuć się bardzo bezpiecznie
Swoboda sprzyja jednak rywalizacji o status społeczny i prestiż miejsca, w którym się spoczywa. Nawet czarny rynek rozkwitł tak bardzo, że Stany Zjednoczone za lat prohibicji powinny się schować. W ostatnich dniach nerki potaniały, ceny reszty narządów utrzymywały się na zwykłym poziomie. Oczywiście jak zwykle wątroba stanowiła wyjątek, osiągnęła niesamowitą cenę. Dwa kartony ruskiej wódki wzbogacanej uranem na bazie paliwa rakietowego z dodatkowymi utleniaczami. Jednak chętnych nie brakowało, dobra wątroba to podstawa do życia w społeczeństwie. Wystarczy pójść na studia by zrozumieć jak bardzo ważnym jest elementem, a co dopiero, gdy jest się martwym i cała wieczność zaprasza do zabawy.
Nasuwa się pytanie skąd zwykłe trupy biorą alkohol? Czekałem aż tylko ktoś o tym pomyśli, odpowiedź jest oczywista. Jak czegoś nie masz to sobie to zrób! Pokrzywy rosnące wokół cmentarza nadają się wyśmienicie, poza tym w okolicznych wsiach mieszka wielu rolników, którzy lubią dzielić się swoimi zapasami. Chyba nawet lepiej, że nieświadomie. Widok truposza z wystającym kręgosłupem z szyi oraz jego zapach może zniechęcić do dalszego wdychania i wydychania powietrza. Tak na całą wieczność.
Nasi bohaterzy nie są jednak groźni w żaden sposób, muchy by nie skrzywdzili. To chyba jednak zły przykład, bo te owady mają u nich wyjątkowo przegrane. Zresztą, kto by nie miał jakby namiętnie obgryzał kości i właził wszędzie tak gdzie nie powinien?
W momencie, w którym Jarek zastanawia się, kto i co zagraża wampirzej społeczności dwóch mieszkańców ekskluzywnych grobów kłóciło się namiętnie.
-Ja tego płazem nie puszczę! Przywłaszczyłeś sobie moje jelito!
Pierwszy z nich, młodszy stażem na cmentarzu z prześwitującą jamą brzuszną i częścią klatki piersiowej starał się upomnieć o swoje.
-Znalezione nie kradzione Anatolu mój drogi, a poza tym jak mi udowodnisz, że to jelito jest twoje? A może tak sobie leżało akurat, takie samo samiusieńkie?
Domniemany złodziej narządów wewnętrznych był iście przekonany o swojej niewinności. Z oburzenia grzechotało mu w czaszce, a nawet podtrzymywał głowę w celu nadania jej stabilności.
-Otóż drogi kolego, żadne jelito nie wychodzi na spacery od tak sobie. Po prostu skorzystałeś z okazji, gdy spałem po imieninach naszego przyjaciela Hieronima. Byłem trochę pod wpływem alkoholu, zdrzemnąłem się w tym miłym zakątku, zaraz tu przy krzaczku, a Ty zrobiłeś swoje!
Z biegiem czasu ta dość niepozorna sprzeczka zamieniła się w poważną bójkę. Nie było zmiłuj się. Obu walczących sięgało po najbardziej drastyczne metody, począwszy od wsadzania palców w nie zawsze pełne oczodoły, aż po ciosy w nerki czymkolwiek, co było pod ręką. Anatol, ofiara kradzieży, poradził sobie wyśmienicie gdyż w decydującym momencie udało mu się chwycić w ręku wątrobę przeciwnika i grożąc mu jej rozgnieceniem odzyskał swoje ukochane jelito. Ta bójka nie miała żadnych wpływów na losy świata, jednak komar, który leciał już kilka metrów nad cmentarzem znacznie się przyczynił do ich odmienienia. Tak to jest ten sam komar, o którym myślicie, niestety jednak jego przyjaciel nie uratował się przed bogiem O’kapciem. Biedny rozgnieciony na ścianie, równy z powierzchnią farby nie był w stanie zmienić zamiarów jednego z głównych bohaterów.
Bzzzzz….

Rozdział III Szkolenie no i znowu.

Rana goiła się w zaskakującym tempie. Po piętnastu minutach nie było już nic widać, został jedynie ślad krwi na palcach. Natłok myśli, który pojawił się w mojej głowie był ogromny. Setki pytań powstały w ciągu kilku chwil. Od razu skojarzyłem fakt znalezienia krwi pod paznokciami jednego z zabitych, rana na brzuchu wyglądała ewidentnie tak jakby została zadana przez zwykłą rękę. Czy do jasnej cholery ja zabiłem tych ośmiu strażników? Ale jakim cudem, spałem przecież we własnym łóżku!
-No właśnie…
Mruknąłem pod nosem. Ten sen wydaje mi się podejrzany, mogłem to zrobić nieświadomie, czemu jednak tak się dzieje? Żaden wampir sam z siebie nie atakuje innych, a co dopiero ciche morderstwo całej warty. Muszę się poważnie zastanowić, jakie kroki podjąć, przede wszystkim najważniejszym jest, aby nikomu już nie stała się krzywda. Jest jeszcze kolejny problem, zabicie tylu braci krwi jest karane śmiercią, przynajmniej tak mi się wydaje. Może w jakiś sposób ukryć dowody zbrodni? Wystarczy, że jakiekolwiek podejrzenie padnie na kogoś ze społeczności i porównają próbkę DNA spod paznokci z informacją genetyczną każdego wampira. Kilka dni i zapomną o tym, że mnie sprzątnęli.
-Nie! Nie można siebie obwiniać!
Czemu zakładam, że to ja ich zabiłem? Sam mogłem się zranić w czasie snu, to mógł być kompletny przypadek. Cichy głos w głowie syczał, że odrzucam od siebie winę, że jestem zwykłym mordercą.
Ale przecież kamery powinny coś zarejestrować! Nie, to zły trop. W pałacu nie ma ani jednej, więc jeśli którekolwiek coś złapały to tylko na podwórzu. Nie zauważą, że opuszczałem swoją kwaterę. Może właśnie sprawdzają monitoring? Jak tak to przyjdą tu za chwilę i nie będę miał żadnych szans. Kulka w łeb i po sprawie. Czy analizując film klatka po klatce będą w stanie zobaczyć, że to ja nawet, jeśli poruszałem się z pełną szybkością? Co robić?
Broń przypięta do pasa dawała mi jakieś poczucie bezpieczeństwa, będę się bronić! Jeśli nie będą zadawać żadnych pytań tylko próbować zabić nie oddam skóry tak łatwo.
Minuty mijały jedna po drugiej, mimo upływu czasu nikt nie przychodził. Dopiero po godzinie usłyszałem kroki jednej osoby, byłem prawie pewien, że to tata. Nie myliłem się, wszedł do pokoju, usiadł na łóżku ze zmartwioną miną i oznajmił.
-No synek, to mamy problem. Sprawdziliśmy monitoring.
Zadrżałem, ojciec przyszedł oznajmić mi, że jestem aresztowany lub cokolwiek takiego, a może chciał ze mną porozmawiać przed egzekucją? W każdym razie w ciemnej dupie jestem.
-Tak? I co zobaczyliście?
Pytanie niewiniątka, Nie wiem, czemu do końca się bronię.
-Nic, każda kamera została przestrzelona. Rejestrowanie obrazu zostało przerwane dokładnie w tym samym momencie. To oznacza, że była to bardzo przemyślana i zsynchronizowana akcja. Na wyniki od tych popapranych patologów musimy jeszcze czekać. No tyle Ci chciałem powiedzieć, jak dowiem się czegoś nowego na pewno Cię to nie ominie. Do zobaczenia.
Zostałem sam z kolejnym problemem. To w końcu ja to zrobiłem czy nie ja?
Przerwałem swoje rozmyślania i postanowiłem wybrać się na spacer. Okolica była o wiele lepiej strzeżona. Wampiry o czerwonych jak krew oczach patrolowały z bronią okolice. Ciekawe czy to cokolwiek da, jeśli wróg znowu zaatakuje. Może to ja jestem głównym zagrożeniem?
-A jeśli ktoś mną kieruje z zewnątrz!? To w ogóle możliwe?


Dzień minął bez żadnych incydentów. Większość mieszkańców pałacu pracowało nad szczegółowym raportem dotyczącym zwłok strażników. Dokładne sekcje zwłok na pewno pozwolą sprawie nabrać tempa. Odniosłem jednak wrażenie, że niektórzy przedstawiciele społeczności boją się odpowiedzi.
Po kompletnie nudnym dniu zbliżała się noc, dla większości wampirów to czas zadumy i tęsknoty za czymś, czego nie znają, za snem. Świadomy swojego szczęścia położyłem się w łóżku i powoli przechodziłem w przyjemny stan beztroski. Zamykające się powieki podpowiadały, że już niedługo nadejdzie ranek.

Otworzyłem oczy, byłem ubrany w czarny mundur. Stałem przy oknie w swoim pokoju. Broń zamiast przy pasie leżała w mojej dłoni. Sprawdziłem magazynek, na szczęście wszystkie kule były na miejscu. Oczy otworzyły mi się ze strachu, gdy spojrzałem jeszcze raz na moje ręce. Pełne od krwi, brudne.
-Znowu!?
Spojrzałem po swoim ubraniu, w wielu miejscach było pocięte, lekko wilgotne. Mój wzrok przykuł lekki deszczyk za oknem. Co ja robiłem na zewnątrz? Za kilka minut znowu usłyszę o kolejnych ofiarach?
Umyłem się tak szybko jak tylko potrafiłem, przebrałem w czyste ubrania i wyszedłem z pokoju w stronę holu pałacu. Dosłownie w tym momencie rozbrzmiał alarm, wyjące syreny i biegające wampiry z odbezpieczoną bronią potęgowały zamęt w mojej głowie. Po kilku minutach jednak wszystko ucichło. Przy wyjściu z rezydencji zobaczyłem tatę rozmawiającego z kolegami.
-Jarek chodź tutaj szybko!
Podbiegłem zgodnie z poleceniem taty. Bałem się tego, co powie.
-Tak tato? Co się znowu stało?
-To były inne wampiry. Nic o nich nie wiemy. Jesteśmy tego pewni, bo zwłoki jednego z nich leżą przed pałacem. Nie wiemy, kto go zabił, bo wszyscy wartownicy dostali pociskami usypiającymi.
Żaden z naszych nie jest ubrudzony krwią, a z tamtego drania zostały strzępy. Patolodzy go teraz żyletkami zdrapują z kamieni przy jeziorze.
-Skąd wiecie, że to były wampiry?
Wydało się lekko podejrzane, że tak szybko zdefiniowali, kim są napastnicy. Przypomniały mi się słowa dziadka.
-A kto inny? Najwyraźniej myliliśmy się, że jesteśmy jedyną społecznością na tym świecie.

środa, 24 marca 2010

Rozdział III Szkolenie dalsze losy

-Coś gorszego? Tato, ale skąd wiesz?
Ciała wampirów w plastikowych workach zaczęły mnie przerażać. Kto lub raczej, co było w stanie zabić wampiry tak szybko, że umknęło to uwadze pozostałych mieszkańców? Po co ktoś zaatakował tylko straże? Pokaz siły, a może przypadek?
-Przede wszystkim wampiry napojone ludzką krwią, nawet syntetyczną, mają wyostrzone zmysły tak bardzo, że żaden człowiek, a nawet inny wampir nie jest w stanie ich zajść w jakikolwiek sposób. Straże były rozmieszczone strategicznie. Żadna patrolująca dwójka nie znika innej z oczu, to prosty system, ale bardzo skuteczny, jeśli chodzi o zapobieganie cichym atakom.
Można wywnioskować, że to coś, co nas zaatakowało niekoniecznie działało w pojedynkę, mógł to być idealnie zsynchronizowany atak. Ale to rodzi kolejne pytanie, ktoś, kto się przygotował w tak perfekcyjny sposób, że zdjął ośmiu strażników był w stanie zaatakować cały pałac i zrobić niezłą rzeź.
-Tato, a to mogli być ruscy? Sam mówiłeś, że kiedyś chcieli nas wszystkich pozabijać, a nawet prawie im się to udało.
Pomysł wydał się nawet realny, ale było jednak „ale”. To byli tylko ludzie, nie wiem jak mogli to zaplanować, a przede wszystkim wykonać.
-Nie, to raczej nie oni, teraz nie mają powodów, aby nas eliminować. W sumie to by musiała być bardzo precyzyjna operacja planowana tygodniami, a nawet miesiącami. Nasze zabezpieczenia są zbyt dobre.
Do grupy debatujących nad zwłokami wampirów podeszli kolejni zaalarmowani atakiem. Specjaliści od medycyny sądowej, patolodzy i inni, którzy znali się na rzeczy. Po kolei otwierali każdy z worków, oglądali ciała dokładnie jednak z pośpiechem, tak jakby każda sekunda miała znaczenia.
-Zaskakujące wgniecenie klatki piersiowej, tak jakby dostał kafarem. To mogło się jednak przytrafić przykładowo w trakcie ucieczki.
Pierwszy z patologów odezwał się po szczegółowym obejrzeniu zwłok jednego ze strażników.
-Dokładne przyczyny zgonów stwierdzimy w trakcie sekcji zwłok, jednak dobrze będzie wiedzieć już teraz, co jest prawdopodobną przyczyną śmierci.
Wampiry oglądały dokładnie ciała, przyglądały się wszystkim szczegółom, które mogły coś podpowiedzieć. Niektóre ciała wyglądały na pierwszy rzut oka normalnie, inne miały nienaturalnie wykrzywione głowy. Łączył je jednak wyraz twarzy, ogromne przerażenie przemieszane ze zdziwieniem.
-Ten ma krew pod paznokciami!
Oszołomiony tą wiadomością tłum wampirów zaczął krzyczeć jeden przez drugiego. To oznaczało, że ktoś, kto zabił strażników podszedł do nich bardzo blisko. Właściwie wszystkie moje podejrzenia stanęły pod znakiem zapytania, wywołało to istny mętlik w głowie.
-Tato?
Twarz ojca zastygła w niemym przerażeniu, jedynie zaciśnięte pięści pokazywały, że kipi ze złości. Powoli z jego dłoni zaczęła spływać krew, zapewne paznokcie wbiły się w dłonie.
-Tato? Masz jakieś podejrzenia?
Mięśnie jego szczęki lekko się rozluźniły, świadczyło to o tym, że sygnały z zewnątrz docierają do niego.
-Absolutnie żadnych, nic mi nie wiadomo o żadnych innych istotach, które potrafiłyby zabić wampiry w walce wręcz. Przynajmniej tak sprawnie i cicho.
Zabrano już zwłoki wampirów do pałacu, w ciągu kilku dni powinniśmy się dokładnie dowiedzieć wszystkiego o ich śmierci. Powoli całe zgromadzenie zaczęło się rozchodzić, małe grupki dyskutowały we własnym gronie o tym, co prawdopodobnie zaszło. Narastający niepokój można było odczuć w każdej sferze życia. Już nie spacerowano z przyjemnością po ogrodzie, wampiry nie wymieniały się z uśmiechem na twarzy wynikami najnowszych badań. Zarządzono powszechny obowiązek noszenia broni. Rozmieszczono także znacznie większą ilość kamer oraz czujników ruchy. Wszystkie środki ostrożności zostały podwojone. Nie można było już spotkać pojedynczych wampirów przechadzających się po terenie pałacu. Wszyscy chodzili w grupach. Wampiry czuły strach.
Wróciłem z tatą do pałacu, ciągle nie pałał chęcią rozmowy. Nie nalegałem mimo ogromnej chęci dowiedzenia się jak najwięcej. Postanowiłem jednak zasięgnąć rady kogoś, kto mógł coś wiedzieć jednak nie był przez nikogo pytany. Przynajmniej według mnie rozsądnym jest zapytać się najstarszego przedstawiciela naszej społeczności o radę.
-Dziadku, słyszałem o tym, co wydarzyło się w nocy?
Jego twarz posmutniała. Oczy lekko przygasły.
-Tak, jak zwykle straże pełnią najmłodsi i to oni teraz glebę gryzą.
-A nie wiesz, co to mogło być? Słyszałeś zapewne o charakterystycznych obrażeniach, żaden z naszych stróżów nie został zastrzelony, a przecież to najłatwiejszy sposób na zabicie wampira.
Dziadek nie wydał się zszokowany. Odniosłem wrażenie, że nawet się tego wszystkiego spodziewał.
-Jesteś młody i zapewne zrozumiesz to, co Ci powiem, nie tak jak Ci durnie, którzy rządzą wszystkim. Nie zjedliśmy wszystkich rozumów i to, że czegoś nie wiemy i nie rozumiemy jest normalne. A przede wszystkim, jeśli nie wiemy o istnieniu czegoś nie znaczy, że wcale tego nie ma.
Rozmowa z dziadkiem utworzyła nowy tok rozumowania. On ma rację, przecież to mogło być coś, co potrafi się ukryć w ludzkiej społeczności o wiele lepiej od nas. A co gorsza chyba temu czemuś podpadliśmy.
Wróciłem do swojego pokoju, postanowiłem wziąć prysznic. Rozebrałem się i rozkoszowałem gorącą wodą. Odepchnęło to zmartwienia w kąt. Porozmawiam z tatą, podzielę się tym wszystkim, co wiem od dziadka, może przemówi starszyźnie do rozumu. Przecież nie jest w końcu taki młody, na pewno jego głos się liczy.
Wytarłem się dokładnie i stanąłem przed ogromnym lustrem w łazience. Zrobiło mi się bardzo słabo, zatoczyłem się i oparłem o umywalkę. Uderzenia mojego serca były nieregularne, oddech płytki. Oczy wyszły mi z orbit. Spojrzałem na mój brzuch. Już prawie zagojona rana po głębokim zadrapaniu jeszcze zostawiała po sobie ślad. Dotknąłem krwi. I przyjrzałem się jej dokładnie.
Serce uderzyło mocno po raz kolejny.

wtorek, 23 marca 2010

Rozdział III Szkolenie, ciąg dalszy i dalszy

Leżąc na łóżku podziwiałem niedokładnie pomalowany sufit. Z piętnastominutowym opóźnieniem dotarło do mnie uczucie kolejnego ukłucia z ramię. Każde zgrubienie farby było prawie tak fascynujące i zajmujące jak liczenie owieczek w wyobraźni, uwzględniając jednocześnie opór powietrza w momencie przeskakiwania przez wysoką przeszkodę zwaną potocznie płotkiem, wziąłem pod uwagę także doskonałą sprężystość ich futra oraz trajektorie lotu kopytek, zastanawiałem się także nad wpływem pojemności cieplnej powietrza na dynamikę wyskoku, ale nie mogłem dopasować kilku wzorów i znaleźć ogólnego powiązania. Kojarzy mi się to z powierzchnią księżyca… Ale super. Ciekawe czy na księżycu też są baranki, może nie mają pastwisk do biegania?
Biedne owieczki, może im zimno. Lubię baranki.



-O widzę, że się już obudziłeś. Witamy z powrotem w prawdziwym świecie. Ból powinien minąć w przeciągu paru godzin.
Ból to coś, co przemawiało teraz do mnie ogromnymi literami. Odczuwałem go w dziwnych miejscach, chyba poproszę o jakieś wyjaśnienia. Nigdy co prawda nie słyszałem o dewiacjach seksualnych wśród wampirów, przynajmniej mam taką nadzieje, jednak warto zapytać. Albo potem...
-Co ze mną zrobiliście?
To chyba najwłaściwsze słowa, jakie mogłem wymówić, nawet grzeczne. Nierozsądnym jest drażnić kogoś, kto może mi zlecić te badania jeszcze raz, a potem jeszcze raz gdy tylko przyjdzie mu taka ochota. Chyba oglądałem za dużo seriali o lekarzach na polsacie.
-Poddaliśmy cię koniecznym badaniom, upewnialiśmy się czy wszystko z tobą w porządku. Zmiany, które nastąpiły w twoim organizmie mogły być niebezpieczne dla twojego życia. Sam rozumiesz, że to było konieczne.
-Co konkretnie badaliście?
Z racji bólu, jaki odczuwałem w miejscach, do których dostępu nie ma nikt, bałem się odpowiedzi. Uważam jednak, że lepiej wiedzieć, co ze mną robiono. Szczególnie, że znając życie podczas tych badań obecna była połowa społeczności pałacu.
-Kilka profilaktycznych badań, nic takiego, naprawdę. Panendoskopia, kolonoskopia poprzedzona enemą. Pobraliśmy standardowo krew i mocz. Obawialiśmy się pewnej mutacji, więc sprawdziliśmy płyn mózgowo-rdzeniowy. To nie prawda, że ta igła jest taka duża. Rozmiary są takie jak należy…
W czasie wymieniania tych wszystkich badań robiło mi się coraz bardziej niedobrze, kojarzyłem niektóre pojęcia, znaczenia innych się domyślałem, ale doskonale wiedziałem, że tyłek nie boli mnie bez przyczyny. Kręgosłup palił po wkłuciu. Banda sadystów we własnym żywiole.
-A, zapomniałbym, chyba nie obrazisz się o to, że w czasie twojego snu pobraliśmy próbkę nasienia? To także było naprawdę potrzebne. Wręcz niezbędne.
Dalsze słowa już do mnie nie docierały i miałem to głęboko gdzieś, pewnie tak głęboko jak rurę mi tam wsadzali. I po co ja się z tą szybkością wychylałem? Mogłem dać się sprać i byłby spokój, ale z drugiej strony skąd miałem wiedzieć, że zboczenie zawodowe wszystkich wampirów bokiem mi wyjdzie? Tylko przez to, że nagle okazało się, że nie jestem taki bezbronny.
Po opuszczeniu mojego pokoju przez największy i najbardziej zapracowany lekarski autorytet wampirzego świata zostałem sam ze sobą. Ból mijał bardzo szybko, widać moje zdolności regeneracyjne polepszyły się znacznie. Jednak nie mogę sobie odpowiedzieć na jedno pytanie, czemu zawleczono mnie na badania tak szybko, czy moja społeczność przestraszyła się tego, co potrafię?


Po kilku dniach wypoczynku i lekkich treningach polegających na przyuczeniu do walki wręcz, opanowaniu podstawowych technik ludzkiej i wampirzej samoobrony zabrałem się za broń. Strzelanie szło mi niesamowicie dobrze, miałem nawet lepsze wyniki od niektórych zawodowych speców od ochrony. Najdziwniejszym jest to, że broń trzymałem kilka razy w życiu. Spoglądali z zazdrością na moje tarcze, koordynacja i wzrok stały się moją mocną stroną.
Zauważyłem także kolejną zmianę, zachciało mi się spać, przynajmniej tak myślę, bo zmęczenie ogarniało mnie każdego wieczora, a świadomość powracała rano. Zameldowałem o tym tacie.
-No synek, laboratorium przysłało już wyniki. Wykryto u Ciebie jakąś dziwną mutacje, która kompletnie zmienia Twoje zdolności. Dopisali także adnotację, że możesz zachowywać się jak człowiek gdyż genetycznie upodobniłeś się do niego. Nie mamy zielonego pojęcia, dla czego tak się stało i jakie zmiany to może jeszcze wywołać.
-Jak człowiek? To dla tego jestem zmęczony wieczorami? Będę spał każdej nocy?
-No tak. Jednak Tobie to chyba na rękę, jak byłeś mały miałeś dziwne pomysły na to, aby spróbować zasnąć, kiedyś u Ciebie w pokoju znalazłem eter. Stare dobre czasy…
Tata uwielbiał wspominać mój młody wiek, chyba każdy ojciec ma taką skłonność. Każdy tata jest przecież wtedy ogromnym autorytetem dziecka, tak silny, że pokona każdego, tak mądry jak nikt inny. Łezka w oku się kręci.


Kolejny wieczór, odłożyłem książkę na półkę i położyłem się na łóżku. Sen od dwóch tygodni przychodzi bardzo szybko, niesamowite, że też nigdy wcześniej nie mogłem tego zaznać. Gdy zacząłem zasypiać zmęczenie, które towarzyszyło mi całe życie minęło jak ręką odjął. Już prawie miesiąc trenuję i uczę się pod okiem wampirzych instruktorów, czuję, że godziny z nimi spędzone przyniosły ogromne efekty. Uczyłem się szybko, co dawało satysfakcje moim instruktorom, dzięki nim poznałem zastosowanie wszelkiego sprzętu wojskowego. Nauczyli mnie jak przetrwać w wielu trudnych sytuacjach. Mimo tego, że to był tylko miesiąc opanowałem cały zakres materiału, jaki powinienem. Koledzy taty twierdzili, że jeszcze takiego pojętnego ucznia nie mieli przyjemności uczyć.
Sprawa ataków na wampiry rozwiązała się sama, konferencja w Gdańsku przebiegła spokojnie i bez żadnych większych incydentów. No może oprócz tego, że kilku naszych lekarzy było bardziej nerwowych niż zwykle, ale obeszło się bez szumu.
Sen przyszedł szybko.



-Jarek! Wstawaj! Ktoś Nas zaatakował, nie wiemy, co się dzieje!
Głos dobiegający z ust mojego taty był przerażający. Wampirza krew na jego rękach mówiła, że stało się coś strasznego. Wstałem w ciągu kilku sekund, ubrałem się tak szybko jak tylko potrafiłem i wybiegłem za nim. Przed pałacem leżały czarne worki z ciałami. Obok nich było zgromadzonych większość mieszkańców pałacu.
-Ktoś, kto Nas zaatakował znał plan pałacu!
-Jakim cudem zaszedł naszych pobratymców?
-Co to kurwa było!?
Wampiry przekrzykiwały się nawzajem przestraszone tym incydentem. Na placu leżało osiem worków, czyli tyle ilu strażników zwykle czuwa na terenie pałacu.
-Tato, powiedz mi, kto to mógł być? Inne wampiry? Są jakieś inne?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, a przecież wydało się to bardzo prawdopodobne. Nasza społeczność mogła nie być jedyną. Nie tylko my potrafimy się przecież dobrze ukrywać.
-Jarek, obawiam się, że to mogło być coś znacznie gorszego.

poniedziałek, 22 marca 2010

Rozdział III Szkolenie, ciąg dalszy

Wszystko wokół jakby zamarło. Wampiry, które przesiadywały na ławkach wstały nagle i w tempie żółwia z Galapagos rażonego napięciem 220V ruszyły w moją stronę. W ich czerwonych oczach, zmienionych przez ludzką krew można było zobaczyć podziw i strach zarazem.
Nobel, który spadł z kilkumetrowego drzewa podniósł się dzielnie i także zbliżył się w moim kierunku, jego sterczący niczym antena CB radia, ogon wystawał zza klombów dogorywających kwiatów.
-Jarek, nie rób gwałtownych ruchów i odpowiadaj na wszystkie pytania.
Głos dobiegł do mnie jak gdyby z oddali. To, co się stało przed chwilą było tak samo realne jak obrazy Salvadora Dali’ego. Nawet nie w głowie była mi ucieczka przed moimi pobratymcami, nie mam ku temu żadnego powodu. Odnoszę wrażenie, że cała brać powinna być dumna z postępów, które poczyniłem tak szybko.
-Pójdziesz z nami. Spokojnie, nikt nie chce zrobić Ci krzywdy.
Słowa wypowiedziane przez jednego z otaczających mnie wampirów obiły się po uszach bardzo boleśnie.
-Musimy Cię zbadać i rozwiać wszelakie wątpliwości.
W tym momencie Nobel oddał mocz na nogawkę wampira, który oznajmił mi te słowa. Jego reakcja zaciekawiła wszystkich, zdumione oczy spoglądały na kota. Zwierzak zaraz po wypróżnieniu się uciekł z miejsca zbrodni.
-Oczywiście nie grozi Ci nic złego.
Charyzmatyczny wampir skrzywił się na widok obsikanych spodni i butów od Armaniego, lecz pokora w jego oczach wypłynęła na wierzch. Dojść można do podstawowego wniosku, kociak, którego parę dni temu wyciągałem z rynny ma znaczący wpływ na decyzje dorosłych wampirów. Skąd u licha Nobel ma takie znajomości? Przecież nie przez przedstawicieli handlowych Whiskasa.
Poczułem ręce prowadzące mnie w stronę pałacu. Nie opierałem się im wcale, przekonanie, że chcą sprawdzić, czemu stałem się taki szybki, jest prawdopodobne.
Spacer wraz z eskortą trwał raptem kilka minut, prowadzono mnie do skrzydła pałacu, którego nigdy wcześniej nie odwiedzałem. Znajdował się tam blok szpitalny, a może laboratoryjny?
Ukłucie igły w ramię zakomunikowało mojemu mózgowi o przerwaniu powłoki skórnej. Głupi Jaś? Pewnie tak, bo teraz wszystko mi lotto, nawet te wszystkie rurki podłączane do mnie. Co tutaj robi tyle wampirów? Bez jaj, nie jestem przecież tematem nowej pracy naukowej dla tej zbzikowanej wampiro-lekarskiej społeczności. Białe fartuchy? Ten Jasiek, którego mi dali jest cholernie mocny, ale odjazd!

*****************************************************************************

Ciągłe bzyczenie doprowadza mnie do szału, dobrze, że chociaż ktoś mi towarzyszy. Cel nie jest trudny do osiągnięcia, wskazówki zegara pokazują 22:30. Zmierzamy ku naszemu przeznaczeniu. Kolega Klemens podsunął pomysł tej eskapady zaraz po tym, gdy spotkałem go przy lampce nocnej.
BzzzZzzzZzzzZzzz!
Zgodziliśmy się, że atak w tym momencie jest bezsensowny, mimo ogromnego podniecenia obecnością włączonej lampki nocnej powstrzymaliśmy entuzjazm i skierowaliśmy się w zakamarki sufitu. Trzeba przeczekać ten niebezpieczny czas, wystarczy jeszcze kilka godzin. Zaszyliśmy się idealnie ukryci, w cieniu żyrandola byliśmy nieuchwytni.
Światło zgasło, to pierwszy sygnał, który poinformował o powodzeniu naszej misji. Wróg nas nie zlokalizował, powoli możemy szykować się do rozpoznania.
Minęła kolejna godzina, fosforyzujące wskazówki zegara obiecywały niezłą podnietę, gdy tylko się do nich zbliżymy, lecz wiedzieliśmy, że jest coś ważniejszego. Kolejne minuty mijały, Ruch powietrza zdradził nam, że coś się dzieje.
Jesteśmy doświadczeni, nie latamy za uchem ku utrapieniu naszej kolacji. Tak robią napalone gówniarze, które czują się panami przestworzy. My jesteśmy nieomylni, atakujemy precyzyjnie, nie ma na nas mocnym.
Pierwsze ruchy nie sprowadziły nas ku celowi. Wiemy, że ofiary lubią zmieniać pozycję, w której godzą się na naszą ingerencje w ich organizm. Ich pokora czasami nas zdumiewa, gdybym był tak duży nie pozwalałbym oddawać swoich płynów ustrojowych, ale co mam narzekać?
Klemens kipiał z podniecenia, jego doświadczenie ograniczało się do parkowych eskapad na szyje młodych osobników. Wiedziałem, że nie można być napaleńcem. Oni zwykle kończą zgniecieni przez wielkiego boga w ręku ludzkich istot O’kapcia. Gdyby nie on bylibyśmy wielką potęgą, to ich ostatnie narzędzie ratunku.
Tak! To jest ten moment, ruszamy!
-Klemens! Bez zbytecznej brawury, to jest idealny moment.
Dałem sygnał do ataku, gdyż stała się rzecz, która obiecywała ogromny sukces. Spod przestrzeni osłaniającej ludzi podczas ich snu wychyliła się stopa. Oj tak, Stopa! Niesamowicie ukrwiona, same pyszności. Miękka skóra śródstopia obiecywała gładką penetracje. Lepiej być nie mogło.
Przełączyłem skrzydła w tryb (wkurzaj, ale nie za bardzo). Dolecieliśmy do celu. Klemens siadł na dużym palcu u stopy i jak typowy napaleniec wbił się bezceremonialnie, to było ryzykowne, ale żadne drgnięcie nie wzbudziło moich podejrzeń.
Jako rasowy przedstawiciel mojego gatunku idealnie wybrałem najlepsze z możliwych miejsc, środek śródstopia. Oj tak, zanurzyłem igłę w ciele. Ciepło płynu uderzyło nagle, oj tak, to jest mój narkotyk. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem Klemensa z miną „wyssam go do końca”, a nawet „rzućcie się w pięciu, a zabije dziesięciu”.
-Młody napaleniec.
Moje mruknięcie poprzez falę napływającej krwi nie było słyszalne. Gdy napoiliśmy się już wystarczająco, sprężystym skokiem wzbiliśmy się w przestworza, w miejsce naszej poprzedniej kryjówki. Jednak zapasy płynu trochę zaburzyły rytm lotu. Postanowiliśmy odpocząć na płaskiej pionowej powierzchni.
-Klemens, to jest to… Jest mi tak zajebiście…
Sukces był pełny, straty żadne. Nagle uderzyło nas oślepiające światło.
-Ooo! Ale piękne!
Ofiara, którą oszczędziliśmy z racji dość małych magazynów w naszych ciałach, powstała nagle i chwyciła coś, czego boją się zastępy komarów.
Zbliżał się bóg O’kapeć.
Pac!

*****************************************************************************

-O kurwa, ale miałem jazdy!
Obudziłem się z ogromnym bólem głowy i dziurą w pamięci. Sen… Przecież wampiry nie śpią!
Hmmm… Niezły mają ten towar.

niedziela, 21 marca 2010

Rozdział III Szkolenie

Noc minęła szybko, nie dłużyła się jak zwykle swoją monotonią. Każdy szmer, zawirowanie powietrza wychwycony przez zmysły był postrzegany zupełnie inaczej. W przyszłości od mojej czujności będzie zależeć życie, przynajmniej takie mam wrażenie. Coś musi nade mną naprawdę wisieć skoro jestem celem jakiegoś zdesperowanego łowcy wampirów lub entuzjasty własnych interesów. Jeszcze mi tutaj tylko brakuje czosnkowych krucjat pod chałupę i paczek z osinowymi kołkami. O bombach nie wspomnę. Dochodziła piąta rano, zapowiadał się deszczowy dzień. Ciemne chmury zakryły całe niebo, krople deszczu zaczęły uderzać o dach. Typowa jesienna pogoda, gdyby nie to, że wampirom nigdy nie bywa zimno to zapewne narzekałbym na porywisty wiatr. Przebrałem się w strój, który otrzymałem wraz z poleceniem gotowości o 5 rano. Czarny żołnierski mundur i ciężkie wojskowe buty. Przyjrzałem się sobie w lustrze. Poprawiłem odzienie, aby leżało na ciele idealnie.
-Ale słodka fotka by wyszła… Bym miał w cholerę komentarzy. Jeszcze gdybym dostał broń i zrobił groźną minę…
Usłyszałem ciężkie kroki w korytarzu, wampir, który tutaj zmierzał na pewno chciał abym go słyszał. Odszedłem od lustra, wygładziłem mundur po raz kolejny i czekałem na pukanie. Osoba o dudniącym kroku była już niemal pod drzwiami. Spodziewałem się lada chwila pukania i już chciałem wykrztusić z siebie „proszę!”, gdy drzwi otworzyły się z takim hukiem, że jeden z zawiasów przeleciał przez pół pokoju.
Moich oczom, (które same nie wierzyły i gdyby mogły poszłyby się upić od tego widoku) ukazał się średniego wzrostu wampir z twarzą umorusaną jakimś maskującym… Czymś. Szeroki jak szafa trzydrzwiowa z dołączoną komodą. Tlący się papieros trzymany w ustach dodawał charakteru tej postaci, widać, że mimo przynależności do społeczności w dupie ma wszystkie postulaty związane ze szkodliwością tytoniu. Okulary przeciwsłoneczne, nie do końca trafnie dobrane dawały odczuć, że mój nauczyciel ma słabość do filmów o komandosach. Zwłaszcza tych gdzie główny bohater przez 120 minut lata z największą giwerą, jaką można tylko zmieścić w kadr filmu i robi rozpierduchę godną trzech oddziałów piechoty morskiej i działa szturmowego
-Co się tak lampisz Ty kocia łajzo!? Żołnierza na oczy nie widziałeś chłopczyku!? To się doigrałeś, siedzisz przy przełożonym debilu!? Wstawaj! Baczność!
-To jakiś zły sen…
-Dokładnie! Ja jestem najgorszym ze wszystkich Twoich koszmarów, jestem Twoim dowódcą, któremu powierzono zadanie przeszkolenia Cię! Ze zwykłej łajzy mam zrobić faceta. Mam jeszcze na to tylko miesiąc.
-Tak krótko?
To nie jest długi okres czasu, a z drugiej strony mam przecież maturę. Muszę się uczyć, a nie bawić w harcerstwo. Powinni nauczyć mnie strzelać i po sprawie.
-Słuchaj kocie, nazywają mnie Zdzisiek. Od dzisiaj jestem Twoim bogiem, mamą, tatą, dziadkiem babcią i całym jej kółkiem brydżowym! Bez mojego rozkazu nie masz prawa nigdzie ruszyć dupy!
Ucieleśnienie chińskiej podróbki Bogusława Lindy właśnie uświadamiało mnie jak ciężkim jest życie bez umiejętności zabijania gołymi rękami. W jego jakże bogatym słowniku dominowała polska łacina, ze słowem „kurwa” na czele. Obyłem się z nim już tak bardzo, że potrafiłbym wymienić tysiąc zastosowań odnośnie każdej sytuacji życiowej.
Zostałem wygoniony przed pałac i zmuszony do biegania z 40 kilogramowym plecakiem. Dla wampirzej kondycji to byłaby pestka gdyby nie fakt, że gonił mnie mój nauczyciel, za każdym razem, gdy udawało mu się zmniejszyć dystans zostałem sowicie nagradzany masażem pośladków za pomocą jego trepów. Stałem się uciechą całego zjazdu okolicznej społeczności, nawet Nobel całymi godzinami obserwował moje poczynania.
-Kocie, popołudniem będziesz uczył się walczyć wręcz!
Chwila wolnego czasu dodała mi trochę otuchy, może spędzę ją na okładaniu obolałych miejsc lodem. Z drugiej strony, po co? Za parę godzin szykuje się niezły łomot, ten świr chce zrobić ze mnie maszynę do zabijania, a ja nawet w szkole nigdy się nie biłem. Raz zdzieliłem kolegę w nos, ale to na pewno się nie liczy.
Wracając do pałacu, kompletnie ubłocony (zdarzyło się parę takich kopniaków, które posłały mnie prosto na ziemie), postanowiłem lekko się odświeżyć. Po wziętym prysznicu, została mi chwila na szybki obiad. Stres związany z treningiem walki spowodował, że nawet nie pamiętałem, co zjadłem.
-No młody, witam ponownie po przerwie, nogi Ci już odpadły?
Czułem zmęczenie, to nie ulega wątpliwości, ale z drugiej strony miałem wrażenie jakby moja kondycja i szybkość znacznie się zwiększyła. Może to niemożliwe, ale podoba mi się.
-Nie masz siły się odezwać? No dobra, masz do tego prawo. Stawaj przede mną, podstawowym warunkiem przeżycia to nie jest dać się trafić. Nie mówię tutaj o zwykłym ludzkim ciosie, niektóre z tych łobuzów potrafią nosić kastety, noże…
Wykład trwał kilka minut, czułem, że ta nauka może zostawić po sobie kilka pamiątek na moim ciele. Lekcja odbywała się w ogrodzie za pałacem. Nie byliśmy sami, wielu wampirów przyszło obserwować moje poczynania. Jedni z szyderczymi uśmiechami widocznie znudzeni tymi wszystkimi zebraniami przyszli trochę się rozerwać, inni pozdrawiali mnie gestami ręki, od kilku usłyszałem nawet głośne „Powodzenia!”. Nawet na pobliskim drzewie siedział Nobel, który chyba za punkt honoru postawił sobie obserwowanie moich marnych poczynań.
-Dobra kocie, będę próbował zrobić Ci krzywdę, a Ty masz tego uniknąć.
Nie czekając na moje słowa Zdzisiek wyprowadził szybki cios w kierunku mojej szczęki, jednak coś było nie tak, a może właśnie bardzo na tak. Jego szybki (tak mi się przynajmniej wydawało) cios w rzeczywistości okazał się tak powolny, że z dziecinną łatwością zanurkowałem pod jego ręką i stanąłem za plecami przełożonego. Mogłem zrobić wszystko, kompletnie nie wiedziałem z czym to się wiąże, ale instynkt podpowiadał mi, że spisałem się rewelacyjnie. Słyszałem rytm każdej z żył i tętnic w jego ciele, serce waliło jak młotem, każde drgnięcie powietrza wokół jego ciała było natychmiast odbierane przez jego ciało. Za uchem Zdziśka pojawiła się kropelka potu. Poruszyła się gwałtownie i poleciała ku ziemi, gdy ten obracając się próbował wyprowadzić kolejny cios. Zanim spadła uchyliłem się znacznie szybciej niż wcześniej i znowu stanąłem za jego plecami, zdążyłem ją jeszcze uchwycić w powietrzu.
Czując odrobinę wilgoci na dłoni zastanawiałem się, co się ze mną dzieje, jeszcze rano byłem popychadłem tego niewydarzonego Rambo, a teraz jestem w stanie uniknąć jego ciosu.
Kompletnie nie mam pojęcia, czemu to było tak dziecinnie łatwe, jeszcze parę godzin temu byłem o wiele wolniejszy. Przecież nikt do jedzenia mi ni czego nie wrzucał, a krwi nie piłem.
Cała ta sytuacja trwała może tyle, co szybki wdech. A wywołała niespodziewaną reakcję, ludzie przesiadujący na ławkach, spacerujący po ogrodzie, którzy wcześniej obserwowali mnie kątami oczu wpatrywali się we mnie wprost porzucając swoje ubiegłe czynności. W czasie tej dzwoniącej po uszach ciszy Nobel spadł z drzewa z głośnym odzewem.
-Miaaaaauuuu!
Nawet to nie przerwało tej krępującej sytuacji. Teraz to ja poczułem pot na moim czole.

sobota, 20 marca 2010

Rozdział II Zmiany, koniec

Dojechaliśmy na miejsce. Gdziekolwiek jesteśmy, zakładam, że nie więcej niż w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od domu, mogę czuć się bezpiecznie. Pałacyk, w którym mamy zamieszkać prezentuje się niesamowicie. Usadowiony na pagórku w cieniu wysokich drzew. Jego śnieżno białe ściany wyróżniają się na tle jesiennego pleneru.
Pałacyk to może źle powiedziane. To zdrobnienie może narzucać wyobrażenie o jego małych rozmiarach. Jest wręcz przeciwnie. Stojąc pod nim można podziwiać jego strzelistość i lekkość. Dwa piętra dodatkowo zdobione wieżyczkami dodają historycznego klimatu. Gdyby nie auta wyjeżdżające, co rusz z podziemnego garażu, dziesiątki kamer noktowizyjnych, strażnicy z bronią o czerwonych oczach można by rzec, że cofnęło się w czasie o kilkaset lat.
Jednak tak nie jest, aktualny stan rzeczy zastanawia mnie, ciągle trapi mnie pytanie: „Kto pragnie naszej zagłady i dla czego?”. Wraz z tatą dostaliśmy kwaterę, w której zastaliśmy mamę i dziadka. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo, pół godziny po przyjeździe zwołano zebranie w imponującej auli. Imponującej dla tego, że większość miejsca zajmowały portrety wielkich pisarzy, lekarzy, naukowców. Tylko, po jaką cholerę postawiono tam obrazy, gdy te mordy widzę na żywo? Może przesadzam, jestem bardzo zdenerwowany, a to dla tego, że po wejściu do auli zostałem wyproszony z racji mojego wieku i braku orientacji w polityce społeczności. A to chamidła, jestem wampirem jak każdy z nich. Żeby w taki sposób mnie potraktować. W szkole byłem gorzej niż dziwakiem, nawet woźny na mnie patrzył w dziwny sposób, a teraz to samo tutaj. To jakiś koszmar, cała ta gruba afera zatacza na pewno jakiś krąg wokół mnie. Bez powodu ten typ w kominiarce nie chciał wysłać mojego mózgu do Bejrutu.
-Biorę sprawy w swoje ręce.
Słowa, które wypowiedziałem bardzo stanowczo na głos nie do końca zabrzmiały tak jak tego chciałem. Wyraźnie przygasłem. Niech to szlag wszystko weźmie, czuję się niesamowicie bezradny, kompletnie bez wpływu na otoczenie.
-Nawet sam do siebie nie potrafię mówić stanowczo.
Przechadzając się alejkami zobaczyłem dziadka siedzącego na ławeczce. Podszedłem szybko zaciekawiony, czemu nie spędza czasu na zebraniu, które podobno jest tak ważne.
-Dziadku, wszystko w porządku? Czemu nie obradujesz razem z innymi?
Twarz dziadka z pochmurnej zmieniła się w groźną.
-Niegdyś mnie się radzono w sprawie dobra kraju. Gdy doszliśmy do władzy zapytano, jaki nasz cel, jaki program. Otóż najprostszy z możliwych, bić kurwy i złodziei. Teraz wolą debatować niż działać.
Nie do końca pojąłem, o czym dziadek mówił, ale na pewno miał rację. Zaraz, skoro siedzę właśnie obok najmądrzejszego wampira, jakiego znam to może zapytać się, o co w tym wszystkim chodzi.
-O co w tym wszystkim chodzi? Czemu jesteśmy na celowniku?
-Jarku, w życiu jest jak w chlewie, każdy chce do koryta. Jeśli nie wiesz, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze.
Pieniądze? Jak ktoś może zdobyć pieniądze zabijając wszystkie wampiry? To nie trzyma się kupy, rozumiem jakieś wyłudzenia, szantaże, ale to?
-Dziadku, ale jaką korzyść można mieć z naszego unicestwienia? Zakładając, że ktoś, kto za tym stoi właśnie do tego zmierza.
Rozmowa z dziadkiem jest tym czymś, czego młody netoperek od życia może tylko wymarzyć. Ma wystarczająco dużo cierpliwości by nawet mało pojętnemu słuchaczowi wyłożyć wszystko bardzo zrozumiale. Tacy właśnie są dziadkowie i dla tego w oczach małych dzieci są tak ważnymi osobami.
-Dzięki nam handel bronią w Środkowej Europie nie podnosi się z ziemi, dostajemy pieniądze z dotacji na rozwój medycyny i nauki. Rywalizujemy z korporacjami farmaceutycznymi, które chcą leczyć, a nie wyleczyć. To miliardy złotówek. Ktoś, kto chce nas sprzątnąć może być ważną szychą siedzącą na ropie, a wtedy bym się bał lub jakimś desperatem, któremu biznes upadł, a my przestraszyliśmy się trochę za bardzo. W sumie mamy ogromne wpływy, ale ten, kto ma wpływy nie powinien czuć się bezpiecznie.
-To w skrócie nie za bardzo opłaca nam się wychylać w tym Gdańsku…
Dziadek spojrzał na mnie ostro.
-Jarek, co wiesz o Gdańsku?
-No… Tam ma się odbyć konferencja z udziałem medycznych autorytetów, a przecież nie jest tajemnicą, że nasza społeczność to śmietanka tego towarzystwa.
Dziadek jakby odetchnął z ulgą. To nie był wampir taki jak mama i tata, który potrafił ukryć emocje. Może nawet nie chciał.
-Jeszcze jedno. Dla czego wampiry traktują mnie…
-Gorzej?
Skąd on to wiedział? Chyba jestem pod czujnym okiem mojej rodzinki, nie do końca pozbawiony nadzoru.
-Dokładnie, tak jakbym był inny niż oni. Pomijam oczywiście wiek. Czemu tak jest?
Dziadek położył mi rękę na ramieniu, uśmiechnął się szeroko i spojrzał głęboko w oczy.
-Wnuczek, oni Ci zazdroszczą. Te wszystkie pijawki za swoich młodzieńczych lat piły krew jak popaprane, to staruchy w porównaniu do Ciebie, ich wypociny są lekturami w szkołach. Ty jesteś młody i nic takiego się z Tobą nie dzieje. Zabezpieczenie farmakologiczne w młodym wieku i tak gówno daje. Gdyby nie to, że po prostu masz dobre serce i normalnych rodziców to pewnie biegałbyś po lesie z ludzką nogą w zębach.
Po tych słowach ogromny ciężar spadł mi z serca, nie jestem od nich gorszy. Oni wszyscy mi po prostu zazdroszczą mojej silnej woli, tego, że nie pragnę ludzkiej krwi, a chyba najbardziej pełnego człowieczeństwa. Poczułem uśmiech na mojej twarzy.
-Dziękuję dziadku, chyba wrócę do pałacu.
-Idź, idź. Zacznij walczyć o swoje.
Podbiegłem do pałacu zmotywowany słowami dziadka. Nie dam sobą pomiatać, wejdę na zebranie i siłą mnie stamtąd nie wyciągną. Ważniaki poryte, no i co z tego, że pochodne drugiego stopnia w pamięci liczą. Pierwiastek mnie to obchodzi.
Klnąc w myślach wbiegłem do opustoszałego pałacu, schody mignęły za mną w chwili. Drzwi do auli stanęły przed moimi oczami, uderzyłem w nie barkiem, aby dla lepszego efektu wtargnąć na zebranie. Pech chciał, że otwierały się w drugą stronę, co sprawiło, że odbiłem się od nich jak piłeczka. Trochę przygaszony tym faktem, ale nadal z ogniem w sercu podniosłem się i przekroczyłem drzwi.
Ogromna sala, odrobinę przypominająca polski sejm. Z taką jednak różnicą, że tam jest 460 koryt, a tutaj może 200. Wszystkie głowy odwróciły się jak na komendę. Wpatrzone, ciekawskie w większości czerwone oczy spoglądały na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. To uczucie nie należy do najprzyjemniejszych, nigdy nie lubiłem spóźniać się do klasy gdyż wtedy wszyscy na mnie patrzyli, a co dopiero, gdy dwustu dorosłych wampirów obserwuje mnie bacznie. Sekundy mijały w zaskakującym tempie. Jedyne, na co było mnie stać to wykrztuszenie z siebie dwóch słów.
-Dzień dobry.
Zero reakcji, no może prawie zero, kilkudziesięciu członków obrad mrugnęło jak na kolejny rozkaz. Jeden z nich nawet wstał, aby lepiej mnie widzieć, rozpoznałem w nim współczesnego polityka, który strasznie lubi wszędzie nosić ze sobą męskie członki poza tym nie przepada za prezydentem ani kaczkami, przynajmniej tak twierdził. Dziwny gość.
-Miau.
To na to zebranie został zaproszony nawet Nobel! No polski kabaret! Czeski film! Niemiecka kiełbasa, czy jakoś tak… Nobel najwyraźniej znudzony tą ciszą miauknął po raz kolejny, wyciągnął swój grzbiet, polizał łapkę i ruszył w stronę wyjścia. W tym momencie wszyscy powstali i zaczęli kierować się w stronę wyjścia. Wychwyciłem w tłumie entuzjastyczne szepty, które zachwalały moją osobę
-Już mi się zasypiało. Dobrze, że młody wparował.
Muszę nad sobą poćwiczyć. Oj zdecydowanie.
Stałem w drzwiach i sala prawie opustoszała. Tata podszedł do mnie wraz ze swoim przyjacielem Julkiem.
-Synek, zdecydowaliśmy co z Tobą zrobić. Jeśli ktoś chce Cię sprzątnąć to należy utrudnić mu to zadanie. Jutro rozpoczynasz szkolenie.

piątek, 19 marca 2010

Rozdział II Zmiany, ciąg dalszy, dalszy i jeszcze dalszy

Szybko zmieniliśmy oponę i zapakowaliśmy się do mercedesa. Miałem wrażenie, że kolejni nieproszeni goście, którzy chcą odstrzelić mój łeb czyhają za drzewem, krzakiem, a nawet kubłem na śmieci.
-Jarek, czy Ty chciałeś wypić krew? Pociągała Cię?
-Tak tato.
Wypowiedzenie tych słów zabolało mnie, poczułem obrzydzenie sam do siebie. Jak można wypić ludzką krew? To jest nie do akceptacji. Kiedyś cały ród odżywiał się tak jak instynkt podpowiadał, ale to plama na honorze naszej społeczności! W oczach ludzi jesteśmy istotami bez duszy i sumienia, diablimi pomiotami, które chcą nasycić swoje pragnienie. Jednak wiek temu było nas na świecie niewielu, to sprawiało, że nasze zbrodnie w porównaniu do ludzkich były niczym. Nie my wywołaliśmy setki wojen, nie mordowaliśmy się bez opamiętania. Bomba atomowa, gazy bojowe, broń biologiczna i chemiczna, to dzieła ludzkich naukowców. W czasie, gdy oni byli zajęci wynajdywaniem coraz to nowych rodzajów broni nam udało się przeszczepić serce człowiekowi. Spowolnić rozwój AIDS. To nasze działania na skale globalną pozwoliły na masowe szczepienia, wskaźnik zgonów dzieci spadł łeb na szyję! Nasz pobratymiec Fleming odkrył penicylinę. Poważnie się zastanawiam czy młodych wampirów nie powinno się straszyć właśnie ludźmi.
-Nie zrobiłeś jednak tego, to bardzo niebywałe. Jestem wampirem już bardzo długi czas, nawet moja samokontrola w naszej społeczności jest zaskakująco dobra.
Jednak po tym, co dzisiaj się stało mogę powiedzieć, że w rzeczywistości można ją o kant dupy rozbić.
-Zauważyłeś jednak, że chciałeś wypić ich krew dopiero, gdy wydostała się z ciała? Przecież skóra nie jest tak ogromną barierą.
-Dobrze synku kombinujesz. Uważam jednak, że takie właściwości nafaszerowanej krwi nie są przypadkowe.
Pochwała taty zadziałała niesamowicie, nie często mogłem ją w życiu usłyszeć. Wypowiedziana w takich okolicznościach miała podwójny urok. Poczułem się dumny z siebie.
-Tato! Przecież to jest genialny sposób na identyfikacje! Wystarczy na jakimś spotkaniu podstawić paczkę krwi z tym czymś i wylać ją w pomieszczeniu.
-Młody… Nawet tak nie mów. Za trzy dni w Gdańsku zbiera się większość autorytetów medycznych kraju, w tym śmietanka tego towarzystwa to nasi.
To się dzieje zdecydowanie za szybko. Komu może zależeć na tym, aby ujawnić nasze istnienie? Tata skręcił na polną drogę, zwolnił znacznie.
-Już jesteśmy na miejscu?
-Tak, tutaj jesteśmy bezpieczni. Jednak zapłaciliśmy za to dużą cenę. Słyszysz podmuchy?
-Tak
W tle było słychać gwałtowne powiewy, tak jakbym był nad morzem.
-To nie sprawa wiatru, to nasi pobratymcy musieli wypić ludzką krew by w razie jatki móc nas chronić. Są wystarczająco szybcy i silni by obronić nas przed sporym atakiem.
Zajechaliśmy na podwórze dużego domu, wręcz pałacyku. Przywitało nas kilkunastu wysokich mężczyzn ubranych w obcisłe czarne ubrania. Każdy z nich był uzbrojony. Powoli wysiedliśmy z auta, twarz taty promieniała uśmiechem.
-Cześć Adam, kopę lat.
Słowa zostały wypowiedziane przez przystojnego mężczyznę typowej urody sprzed stu lat. Doskonała sylwetka, szerokie ramiona. Twarz lekko okrągła, kręcone włosy zaczesane do tyłu. Drobny i cienki wąsik na twarzy był oznaką braku orientacji we współczesnej modzie.
-Julku, miło Cię widzieć. Kto do nas zdążył zajechać?
Albo mnie gęś w twarz kopnęła z pół obrotu albo własne oczy okłamują. Ten facet ze śmiesznym wąsikiem to literacki rywal mojego taty!
-Wszyscy, nikomu nic się nie stało. Nie byłeś jedynym, który został zaatakowany. Wyobrazisz sobie, że Dzikiego chcieli załatwić w jego własnym domu? Nie wiem czy to były jaja, ale każdy z nich miał naszyjnik z czosnku i osinowy kołek w ręku.
Tata uśmiechnął się jeszcze radośniej niż wcześniej
-To chyba obeszło się bez rozlewu krwi.
Julek trochę spochmurniał.
–Wręcz przeciwnie… Jeden z nich skaleczył lub po prostu miał otwartą ranę. Myślę, że nawet mogli nie zauważyć, że zostali zabici. Gdy tylko podeszli na kilkadziesiąt metrów do domu Dziki wyskoczył jak… Dziki.
Czemu wszystkie ataki wyglądały tak jakby specjalnie miały się nie udać? Ten ktoś sprawdza czy nasze mechanizmy działają identycznie? Co się za tym kryje? Moje rozmyślania przerwało wyjście kota z samochodu.
-Cześć Nobel.
Cały komitet powitalny wypowiedział te słowa w jednym momencie. Zamurowało mnie kompletnie, co to w ogóle ma być. Tym poważnym mężczyznom nie wydało się to ani trochę śmieszne. Jeden z nich, najniższy, ale najbardziej krępy powoli i niepewnie zaczął iść w stronę kota. Następnie z miną zdradzającą ogromny strach kucnął i pogłaskał Nobla po głowie. Gdy ten otarł się o jego nogę cały komitet powitalny widocznie odetchnął z ulgą.
-Panowie, ja tego kabaretu dłużej nie zniosę. Jeśli mi nie powiecie, co to za kot i czemu kilkunastu dorosłych wampirów uzbrojonych po zęby boi się Nobla to dzwonię do domu bez klamek i szybko słoneczka nie zobaczycie!
Sam się zdziwiłem moją śmiałością, nie powinienem się odzywać w ten sposób do starszych. Odetchnąłem z ulgą na widok uśmiechniętych twarzy.
-Jarku, nawet nie skończyłeś liceum, jesteś bardzo młody. Dziwne by było gdybyś wiedział, kim jest… Nobel. On nie mieszkał u Was przypadkowo, ale z Twojego powodu.
-Miau.
Na ten dźwięk cała ekipa Julka wzdrygnęła się i skuliła w sobie. Nobel najwidoczniej dumny z siebie przeszedł między nogami kilku z nich i pomaszerował w stronę domu. Jego sterczący ogon sugerował, że dawno nie spędził tak dobrego dnia.

czwartek, 18 marca 2010

Rozdział II Zmiany, ciąg dalszy i dalszy

-Zamordowałeś człowieka!? Proszę powiedz, że się broniłeś, że zostałeś napadnięty, że nie miałeś wyjścia! Ale co się stało, że piłeś krew!?
Łzy zaczęły płynąć po moich policzkach, nie miałem zamiaru powstrzymywać płaczu. Prawda, jaka do mnie dotarła była szokująca. Tata zabił, wypił krew człowieka, co się u diabła dzieje z tym popieprzonym światem? Wszystko staje się jasne, wtedy w salonie posoka, którą był pokryty jego garnitur była ludzka, ale niezrozumiałym jest to, co się ze mną działo. Dla czego chciałem tak bardzo jej zakosztować? Przecież normalna krew nigdy mnie nie pociągała, jestem zabezpieczony farmakologicznie.
-Nie jednego, a trzech. To po pierwsze. Napadli mnie, rozegrali to idealnie, snajper na dachu miał sprzedać mi kulkę, dwóch podstawionych typków było przynętą, która miała mnie zaczepić, wystawić na idealną pozycje do strzału. Na początku nie wiedziałem, co się dzieje. Pod własnym domem dwóch drabów jak szafy z nożami krzyczy abym dał im portfel, grzecznie i posłusznie go wyciągam, gdy z odległości stu metrów usłyszałem dźwięk ładowania broni. Wyczułem wszystko, obudziło się we mnie coś, co podpowiadało abym atakował. Wyrwałem pierwszemu z nich nóż, zanurkowałem pod ciosem drugiego. Rozciąłem tętnice lekkim ruchem, zanim upadł, drugi już także nie żył. Potrafię dać sobie radę z kilkoma napastnikami bez picia krwi, nie raz było o wiele gorzej, jednak to wszystko sprawia wrażenie ukartowanego.
Potem ledwo pamiętam, co się działo, oni musieli być nafaszerowani jakimś gównem, które sprawiło, że nie mogłem się powstrzymać od skosztowania ich krwi. Prawdopodobnie wypiłem bardzo dużo tego trefnego badziewia, bo nawet nie pamiętam, co się stało z tym trzecim, ale wiem, że musiało mu być gorąco, bo po zabiciu pierwszych dwóch prawie w ogóle się nie ubrudziłem. Spójrz jak wyglądam…
Tata rzeczywiście wyglądał fatalnie, krwią od niego zalatywało na kilometr, a wyglądał jak niewprawny rzeźnik.
-Co się teraz stanie? Będziesz musiał pić krew ciągle?
-Nie sądzę, poinformowałem społeczność o tym incydencie. Pobiorą próbki do badań i zabezpieczymy się przed tym jeszcze w tym miesiącu. Kolor oczu powinien zniknąć po kilku dniach.
Na razie mamy odgórne polecenie ukrycia się, ci z góry też nie wiedzą dokładnie, kto za tym stoi. Potrzebujemy stu procentowej pewności, aby zacząć działać.
Sunęliśmy jakąś wiejską drogą gdy nagle usłyszeliśmy huk, tyłem auta zarzuciło, złapaliśmy gumę! Gdzieś w tle tego odgłosu mignął mi cichutki wystrzał.
-Strzelają do nas młody! Głowa nisko! Jakieś 150 metrów za nami. Skąd u licha wiedzieli gdzie będziemy?
Całe szczęście, że dostaliśmy akurat za zakrętem, nie jechaliśmy zawrotną prędkością co pozwoliło tacie uniknąć kolizji z drzewem.
-Jak tylko wysiądziesz schowaj się za autem, ja posprzątam to towarzystwo.
Samochód się zatrzymał, otworzyłem drzwi i natychmiast położyłem się na wilgotnej drodze. Nawet nie usłyszałem, kiedy tata wyskoczył z pojazdu. Zdradzały to jedynie krzyki mordowanych ludzi, krzyki były krótkie jednak pełne emocji… Tata nie bawił się z nimi w kotka i myszkę.
-Nawet nie mrugnij, bo odstrzelę Ci ten łeb. A swojego mózgu nie znajdziesz bliżej niż w Bejrucie.
Zimna lufa przy mojej głowie wywołała przypływ panicznego strachu. Jeszcze nigdy moje życie nie wisiało na włosku, mówią, że gdy ma się umrzeć całe życie przelatuje przed oczami. Gówno prawda. Spojrzałem w górę, a nade mną stał wysoki mężczyzna w kominiarce, w dłoni zwykły pistolet, przy pasie krótkofalówka i granat, jego oczy mówiły, że zabił znacznie więcej ludzi niż jestem w stanie ogarnąć.
-Czemu?
Pytanie, które zadałem było kompletnie pozbawione sensu nie mam też pojęcia, czemu nie spróbowałem wykorzystać mojej szybkości, jednak człowiek w obliczu śmierci, tfu! Nawet wampir, może pleść głupoty i nie postępować logicznie.
-Chyba się ze ślepym przez szybę macałeś, że sprzedasz kulkę mojemu synowi.
W tym momencie usłyszałem trzask w karku mojego niedoszłego oprawcy. Zwłoki runęły na ziemię obok mnie. Na dzisiaj dość wrażeń.
-No synek, spierdalamy. Dzięki tej akcji wiemy jedno, zależy im na Tobie.
Nobel wyszedł w tym momencie z auta, przeciągnął się. Polizawszy swoją łapkę spojrzał na nas po czym miauknął.
-Wiem Nobel.
Tata spuścił oczy wypowiedziawszy te słowa.

Rozdział II Zmiany, ciąg dalszy

-Jak to o Nas wiedzą? Podobno od dziesiątek lat nasza społeczność się nie ujawnia, jedyne po czym można nas poznać to szybsze gojenie się ran, końskie zdrowie i ponadludzkie zdolności intelektualne, ale żaden z ludzi nie skojarzyłby tego z byciem wampirem. Skąd mieliby wiedzieć? Między bajki można włożyć opowieść o stworzeniu pijącym krew, ludzie się z tego śmieją, nie traktują poważnie. Wszyscy byliśmy doskonale ukryci, lepiej zorganizowani niż ktokolwiek przedtem! Nawet kościół nie mógł nam podskoczyć. Gdzieś w Watykanie są jeszcze zapiski ostrzegające przed wampirami, ale zadbaliśmy o to by to ucichło, dziadek mi mówił.
-Wiedzieli od dawna... Od bardzo dawna. Myśleliśmy, że jesteśmy znowu bezpieczni, jednak to była cisza przed burzą, poczekali aż staniemy się bardziej bezbronni niż kiedykolwiek przedtem. Przestaliśmy pić krew aby móc się zasymilować. Nie jesteśmy groźni dla ludzi, od końca pierwszej wojny światowej, słuch o nas kompletnie zaginął, zastanawiam się czy to nie był błąd. Około 99% procent wampirów z całego świata osiadło w Polsce, po prostu mamy tutaj korzenie, ale o tym opowiem przy lepszej okazji. Na pewno uczyłeś się o naszej historii, wiesz doskonale, że kilkanaście tysięcy naszych braci, w skrócie połowa inteligencji całej Polski została rozstrzelana. Czemu ruscy to zrobili? Bo dowiedzieli się przez wywiad jak ogromny potencjał ma nasz kraj, kilkanaście tysięcy genialnych umysłów! Umysłów, które mogły cały świat do swoich stóp rzucić. Wszystkie koncerny Japonii mogłyby teraz co najwyżej wycieraczki pod drzwi do naszych biurowców produkować. Głupotą było zamieszkanie w jednym kraju, mogliśmy rozsiać się po świecie, ale czasu nie cofniemy. Każdy popełnia błędy.
Mętlik w głowie, to jedno co teraz odczuwam. Przecież my dróg nawet dobrych nie mamy... Nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Kilkanaście tysięcy pobratymców zginęło... Było nas tak wielu. No kurwa mać!
-Niemcy o tym wiedzieli? Dla tego zaatakowali nas pierwsi, mam rację? To po to była druga wojna światowa, brzmi idiotycznie.
-To przypadek, po prostu rządził nimi fanatyk, nic nie wiedzieli. Ruscy wykorzystali okazję by Nas sprzątnąć. Prawie im się udało. Myśleliśmy, że mamy spokój, ale nie! Te dranie nie odpuszczą do końca! W zawierusze wojennej łatwo ukryć śmierć dużej liczby ludzi.
-Tato, ale jesteśmy przecież wampirami, nie mogliśmy się bronić? Legendy nie opierają się na niczym, kiedyś wzbudzaliśmy strach, nadludzkie zdolności, te sprawy.
-Tutaj był problem. Większość naszych pobratymców rezygnując z krwi stało się zagorzałymi zwolennikami ludzkiej natury, długowieczna abstynencja sprawiła, że woleli umrzeć niż znowu się upodlić i stać się bydlakami, potworami. Szli na egzekucje z głowami podniesionymi do góry i honorem w sercu. Duma z tego, że umierają jak ludzie stała się ich największym skarbem. Było jednak kilka przypadków obrony. Jeden z naszych dostał w głowę jak inni, jednak kula poszła po czaszce, ruskiemu ręka zadrżała i pożałował, w ciągu czasu krótszego od mrugnięcia ten ruski kat leżał z rozszarpaną szyją, a netoperek latał jak dziki po lesie i zabijał diabelnie szybko i dokładnie, ruscy kompletnie spanikowali. Co byś zrobił jakby mignięcie, jakaś smuga zabijała wszystkich Twoich kolegów? Zaczęli walić na oślep. W końcu dostał w głowę i skończyło się rumakowanie. Byli też inni dzięki którym cały ten mord wypłynął na wierzch. Pewien lekarz poprosił aby strzelili mu w serce, a że był dość znany za granicą miał jakieś przywileje, żołnierz, który strzelał spełnił jego prośbę, kiedy nasi znaleźli te groby jeszcze żył, przekazał nam co zaszło, a potem poprosił o dobicie. To były nietypowe przypadki, odstępstwa od czyszczenia ludzkiego gatunku. NKWD kazało żołnierzom strzelać w głowę aby mieć pewność, że nikt nie opowie o tym co się wydarzyło, a poza tym szybko załatwić sprawę, proste i skuteczne. Nie potrafimy regenerować się tak szybko by przetrzymać zniszczenie mózgu. Nie jesteśmy stuprocentowo pewni jak NKWD wpadło na nasz trop, ale po latach nie zostaliśmy dłużni.
Wypowiedź taty brzęczała w uszach, każde słowo bolało. Zawsze myślałem, że urodzić się wampirem to takie szczęście. Nieśmiertelność o której ludzie tak marzą, pewność dobrobytu. Byłem nawet dumny z tego. Co tam, że jakoś nie do końca radziłem sobie z rzeczywistością, ale miałem wiele lat na naukę.
-Wiesz jak działa na nas ludzka krew? Stajemy się wyczuleni na wszystko, niemożliwie szybcy i chcemy więcej, a to niedobrze. Zapomniałbym, mamy też czerwone oczy...

środa, 17 marca 2010

Rozdział II Zmiany

Spokojna noc jak każda, leżałem na swoim łóżku, czytałem notatki z ostatnich fakultetów. Matematyka jest taka przyjemna, ale tylko wtedy gdy się ją rozumie. Dobrze, że nie mam z tym problemów. Czas mijał powoli, a ja zajmowałem się przygotowaniem do matury. To przecież od tego zależy moja przyszłość. Jestem pewien pójścia na politechnikę. Może AGH? Hmm... Polibuda Śląska odpada, za daleko, nie będę całą Polskę swój tyłek wiózł by mieszkać w rejonie gdzie powietrze można kroić nożem ... WAT jest strefą marzeń. Lotnictwo i kosmonautyka na tym kierunku to rewelacja, świetnie byłoby się tam dostać. Nauczyciele mówią mi, że mam ogromne szanse, widzą we mnie potencjał. Promienieją na widok moich coraz lepszych wyników w nauce. Za Wojskową Akademią Techniczną przemawia fakt tego, że mieści się w stolicy. Chyba nie jestem wyjątkiem, że ciągnie mnie do dużego miasta. Całe szczęście, że nie muszę się obawiać o zabezpieczenie finansowe.
Dziadek się śmiał, że byłbym świetnym pilotem, podobno jak każdy wampir mam predyspozycje. "Nie mamy lęku wysokości, jesteśmy stworzeni do latania! A poza tym masz świetną orientację w przestrzeni. W wojsku zrobią z Ciebie faceta, a nie ciepłe kluchy w dupie schowane, które teraz ze sobą reprezentujesz! Możesz też związać się z obroną przeciwlotniczą, nikt tak dobrze jak Ty nie rozgniata komarów kapciem."
Dziadziuś jak nikt potrafił mnie zmotywować do pracy nad sobą.
Studia wiążą się z wyprowadzką z domu. To takie niesamowite, czeka mnie kompletnie inne życie. Będę zdany na siebie, wszystko w moich rękach. Nowe miasto, znajomi.
Będę dorosły w pełni tego słowa znaczeniu, odpowiedzialny sam za siebie. Nie mogę się doczekać tych dni gdy sam będę decydował o sobie.
-Jarek! Chodź szybko, biegnij, natychmiast!
Usłyszałem głos ojca, coś było nie tak. Pierwszy raz w życiu brzęczało w nim przerażenie. Nigdy nie słyszałem czegoś takiego. Spojrzałem odruchowo na zegarek w telefonie, czwarta szesnaście nad ranem. Wybiegłem posłusznie z pokoju, schody mignęły gdzieś za mną. W salonie na dole stał tata, broń w jego prawej ręce wywróciła mój świat do góry nogami, krew na jego nieskazitelnym garniturze wywołała mętlik w głowie, mnóstwo krwi, koszula była cała czerwona. Gdybym nie widział taty wieczorem nie wiedziałbym, że była biała.
-Co się dzieje!?
Głos załamał się na ostatniej sylabie, nie wierzyłem w to co widzę. Tata milczał, spojrzał mi głęboko w oczy. Ich kolor był diabelsko czerwony, jak krew!? Słyszałem jak z opuszczonej dłoni, w której tata trzymał broń kapały krople. Każda z nich rozbrzmiewała jak dzwon. Była zapowiedzią kolejnej, w tej strasznej muzyce było coś pociągającego. Jednak niepokój odpędził mnie od tej złowieszczej i podniecającej za razem melodii. Poczułem strach, w ułamku sekundy w mojej głowie na wierzch wypłynęło tysiąc pytań. Gdzie mama i dziadek? Czy jesteśmy bezpieczni? Co się w ogóle dzieje?
-Tato, co się stało?
-Jarek, do garażu! Natychmiast. Biegniemy! Nie ma czasu na zbędne wyjaśnienia, każda sekunda jest na wagę złota.
W ciągu kilkunastu sekund byliśmy w aucie, mercedes cls taty prezentował się niesamowicie, jak zwykle. Pomruk jego silnika był miły dla każdego miłośnika aut. Nobel prowadzony instynktem wskoczył w ostatniej sekundzie gdy zamykałem drzwi, położył się na tylnej kanapie i wydawało się, że nasłuchuje.
-Nobel, dobrze Cię widzieć.
Słowa taty były jakby wyjęte z innej bajki. Ojciec pierwszy raz w mojej obecności odezwał się do kota, zwykle ignorował wszystkie zwierzęta. To było prawie tak dziwne jak ta cała sytuacja. Oczy Nobla były skierowane w głowę mojego taty jakby próbował czytać jego myśli.
Pisk opon, nie minęło kilka chwil i mknęliśmy po wylotówce z miasta. Nie miałem pojęcia, że tata potrafi tak prowadzić, bezbłędnie wyprzedzał auta na ciasnych odcinkach, mieścił się tam gdzie inni by bali się spojrzeć. Dwie paki na blaszce. Trochę dużo, przy trafieniu w cokolwiek strefa zgniotu jest w okolicach tylnej rejestracji. Zjechaliśmy z krajowej siódemki.
Dwie stówki nie schodziły z licznika, nawet mimo tego, że droga była bardzo ciasna, co ostry zakręt auto zwalniało do prędkości, która pozwalała utrzymać się na jezdni.
-Tato, gdzie jest mama i dziadek?
-Oboje mają się dobrze, więcej nie powinieneś wiedzieć. Musimy znaleźć się w bezpiecznym miejscu, to jest nasz priorytet.
-To gdzie jedziemy?
-W bezpieczne miejsce.
Tata był niesamowicie poddenerwowany, jego spojrzenie wydawało się być nieobecne, jakby nie skupiał się na kierowaniu, ale na wszystkim co jest wokół auta. Zdarzało się, że odwracał gwałtownie głowę w jakimś kierunku. Co on może wychwycić w takim szumie? Przecież to nie możliwe! Ja kompletnie nic nie słyszę. Krew, która kapała na tapicerkę wierciła mi dziurę w psychice. Czemu czuję się taki podniecony? Przecież wampiry nie piją krwi od wielu lat! Mamy swoje leki, specjalną dietę. Do jasnej cholery, co się ze mną dzieje? Krew nigdy mnie nie pociągała! Czy tata kogoś zabił tą bronią? Bronił się? Co się mogło w ogóle stać?
-Tato, czemu masz czerwone oczy?
To pytanie zabrzmiało iście głupio, skojarzyło mi się z bajką o czerwonym kapturku. Zawsze miałem głupie powiązania. Jednak czułem, że fakt zmiany koloru oczu mojego taty może być iście istotny.
-Oni o nas wiedzą.

wtorek, 16 marca 2010

Kontynuacja I rozdziału Korzenie, zakończenie

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany weekend, czas w którym mogę odstawić w kąt mojego zapuszczonego pokoju troski związane ze szkołą oraz wszystkim co się z nią kojarzy, choćby w luźny sposób. Piątkowe popołudnie to odrzucenie plecaka z siłą pędzącego ekspresu w miejsce, z którego w moich marzeniach nigdy nie powróci. Na pewno wiecie jakie błogie ciepło rozlewa się w momencie gdy wrócimy uradowani do domu, a przed nami otwiera się wizja weekendu, świąt albo dwutygodniowych ferii. Lecz wtedy zwykle dzieje się coś niekoniecznie pożądanego, a dla mnie niejednokrotnie strasznego. Uruchamiamy w sobie pokłady energii, które nie pozwalają nam iść spać, leniuchować bezczynnie lub spędzać czas w inny wykwintny sposób. Po prostu się nie da. Całe, długie, ciągnące się jak guma przyklejona do włosów, dni czekamy z niecierpliwością na czas w którym będziemy mogli opierdzielać się jak nigdy przedtem. Powtarzamy z zapałem, "Prześpię cały weekend!", "Ale się pierd... na to łóżko". Jednak nie ma tak dobrze, wystarczy zwrócić uwagę na to o której godzinie potrafimy wstać w sobotę, a szczególnie co wtedy czujemy.
8:00 na zegarku? Nie chcę się spać, człowiek jest rześki jak skowronek. A parę dni wcześniej dałby się pokroić, cokolwiek, nawet język do gniazdka by włożył za kilka godzin beztroskiego snu.
Obudziliście się kiedykolwiek w sobotę przekonani, że jest zupełnie inny dzień? Targani pośpiechem, pakujecie książki gdy nagle spływa złoto w czystej postaci na umysł i ciało.
-Dzisiaj jest sobota!
Dzień ukochany przez miliony. Powrót do wygrzanego łóżka daje satysfakcję porównywalną do wygrania na loterii, dwa razy z rzędu. A jak to jest z zabieraniem się do pracy, nauki, odrabiania zadań? System: "No za chwilę", no i tak po czterdziestu czterech chwilach przychodzi wieczór, który spędzamy przed komputerem, telewizorem lub w inny dość typowy dla człowieka sposób, istnieje też opcja pójścia na odmóżdżenie się muzyką mechaniczną, ale to inna bajka.
Pocieszę Was, wampiry nie zasypiają. Zdołowani? Na pewno, ale zwróćcie uwagę, że konstruktywne spędzanie czasu, który zwykły człowiek przeznacza na sen nie jest łatwe. Można się uczyć, przyswajać niesamowite pokłady wiedzy, ale to nie jest takie proste jak bąk Nobla "brzzdrdd!". Wampiry czują się ciągle zmęczone, chce nam się spać, a nie możemy. Dupsko blade jak ściana Pentagonu! Nigdy nie zgadniecie jak melatonina działa na wampira. To coś w rodzaju pochłonięcia całej hodowli halucynogennych grzybów i zapicia tego wszystkiego red bullem z wódką. Nigdy więcej nie chciałem już zasnąć, ale w razie czego mam jeszcze eter w butelce. Tak dla próby, w chwilach słabości może się przydać.
Jest sobota rano, kociaki robią harmider niczym hałastra hałaśliwych chuliganów, nie przeszkadza to jednak nikomu. No chyba, że wejdą komuś prawie dosłownie na głowę. Mają też kilka miejsc, które starają się unikać. Pokój dziadka jest dla nich wykreślony z orientacji w budynku. Po co się pchać w rewir gdzie można zarobić śrutem w dupę ze strzelby pamiętającej czasy Bonapartego? Kociaki nauczone doświadczeniem zbliżają się tam na i tak bezpieczną odległość (to taka z której wampir nie słyszy szelestu futra z łapek o parkiet) nawet wtedy, gdy dziadek jest poza domem. Nobel jest pechowym kotem jak diabli, jednak w swoim fatum ma promyczek szczęścia. Gdy ten przeuroczy kocurek wtargnął do pokoju dziadka i zrzucił z komody jego szablę cały dom wiedział, że rozpętało się polowanie. Dziadek wystrzelił w kierunku Nobla tyle śrutu ile cekaem jest w stanie wypluć w ciągu kilku minut. Jednym z nielicznych elementów w domu które nie ucierpiały była miska Nobla. Po całym incydencie pochwycił ją w zęby i spróbował skryć się w pralce. Jednak, że była ona przestrzelona na wylot problemem było go nie odnaleźć.
W wyniku tego zajścia dom był kompletnie zrujnowany, podziurawione ściany, sprzęty domowe pełne śrutu. Rodzice po powrocie do domu zapytali się dziadka w wprost czy nie zaprosił przypadkiem kolegów i nie wzięło ich na rekonstrukcję bitwy nad Bzurą. Jednak w ogólnym rozrachunku mama była zachwycona, możliwość urządzenia wszystkiego na nowo napawała ją ogromnym entuzjazmem.
-To cudowne Nobelku Ty mój, że tak się stało! Jesteś bardzo kochanym Kotkiem!
Miau?
Nobel nie posiadał się z dumy, odmówił kolacji i zasnął schowany w najciemniejszym kącie domu. Kociak miał powody do zuchwałości, dziadek wystrzelił w niego około 25 kilogramów śrutu, co by z niego zostało gdyby nie zez rozbieżny staruszka?
Nowo wyremontowany dom spodobał się wszystkim, przy budżecie jaki włożyła w to mama można było spokojnie postawić drugi, a nawet trzeci. Hebanowe drewno na meble, popielniczki dla gości z czaszek krokodylów nilowych, noże kuchenne ze stali której nie powstydziłaby się sama agencja lotów kosmicznych. Boże chroń mnie przed żoną która z lekkością wydaje tak pieniądze jak mama... Bowiem lekką to mi ziemia będzie, o ile kiedykolwiek wampir zmarł na zawał serca. Najwyżej będę pierwszy.
Co na to tata? Jaka jest wasza reakcja gdy kumplowi w sklepie brakuje kilku groszy do zakupu? Po dziesięciu minutach nawet nie pamiętacie o tej kwocie. No właśnie. Taka jest moja rodzinka. Kocham ją jak tylko potrafię, kołek w tyłek dam sobie wbić za każde z nich, po prostu.

poniedziałek, 15 marca 2010

Kontynuacja I rozdziału Korzenie, ciąg dalszy, znowu.

Kolejna nudna noc za mną, nic się nie działo. No absolutnie, wszystkie wiewiórki wyprowadziły się z okolicy na dobre, nawet orzechy zabrały. Cisza jak makiem zasiał, co parę godzin gdy instynkt podpowie sowa mieszkająca w okolicy zanurkuje po swoją zdobycz, a Nobel wraz z Polonem i Radkiem wybiegną na spacer sprawdzić czy żadna mysz nie podeszła w okolice domu. Igrają też ze sobą waląc się łapkami po swoich łbach, spędzając ten czas w zwykły, typowy dla kotów sposób. Są absolutnie nieświadomi tego, że obserwuję ich z dachu. Siedząc po turecku oglądam okolice, uwielbiam tak spędzać noce, o ile nie pada deszcz tak nielubiany przeze mnie deszcz. Futrzaki pewne kompletnej swobody wydalają co tylko można we wszelaki koci sposób prosto na kwiatki mojej mamy.
Poważnie, nudą wieje. Dzieciaki z sąsiedztwa już nie biegają wokół domów po nocach i nie udają tarzana we trzech na spółkę, prawdopodobnie skończyły im się dropsy. Muszę się zapytać taty co to było, bo chyba nie mentosy... Ostatnią anonimową kartkę z prośbą o więcej cukierków zignorowałem ("Dawaj dropsy!"), w poprzedniej była natomiast groźba:

"Drogi mieszkańcu domu przy ulicy Słowackiego, jeśli miła jest Ci rzyć Twojego ulubionego kota, Nobla (tak wiemy o Tobie wszystko, znamy imiona Twoich ulubieńców!)
to radzimy iść na współpracę. Jesteśmy w stanie posunąć się bardzo daleko aby osiągnąć cel. Spakuj tyle białych cukierków które nam ostatnio dałeś ile tylko możesz w papierową torbę i wystaw za drzwi rano o godzinie 7:00 następnego dnia. Pamiętaj, że jesteśmy jak duhy!"


"Duhy" pisze, że inaczej... Do szkoły maluchy. A poza tym skąd ewentualny "terrorysta" miałby wiedzieć co za cukierki dałem tym dzieciakom, one same przecież zeżarły je wszystkie w ciągu kilku godzin od pierwszej fazy, a poza tym pozbycie się Nobla to kusząca propozycja. Dzieciaki z sąsiedztwa są naprawdę zdesperowane.
-Schodzę z tego dachu.
Zeskoczyłem na werandę, pech chciał, że najbardziej pechowy kot tego świata stał obok.
-Nobel! Do jasnej cholery! Mama mnie zabije jak umrzesz na zawał!
-Miaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuu!
W czasie znacznie krótszym od męskiego orgazmu Nobel znalazł się w trzech czwartych w rynnie. Wystawał mu jakże charakterystyczny tyłek, łapy i ogon, który chciał wyrazić
S.O.S.
Kotku, ja Ciebie przepraszam, ale Ty zawsze jesteś tam gdzie nie powinieneś być. To niesprawiedliwe...
-Miau? To chyba oznaczało abym wyjął go z tej rynny, Dobrze , mówisz masz.
Przestraszony moim dotykiem , jednak już całkowicie wolny wybiegł na trawnik podskakując trochę dziwacznie i od czasu do czasu przewracając się na plecy.
Ahh... Westchnąłem, zwierzęta na łonie natury mają się tak dobrze. Dokładnie w tym momencie Nobel pochwycił w swoje pazury klomb kwiatów, który zapewne pomylił z bardzo zaciekłym przeciwnikiem. Biedny klomb bronił się dzielnie szeleszcząc i szumiąc co sił, opór jednak nie miał sensu, agresja Nobla była nie do ogarnięcia. Chyba każdy musi odreagować swój stres.
Nobel! Jak już skończysz chodź tutaj natychmiast!
Miau!
Przestraszony futrzak uciekł z miejsca walki jak najszybciej, w pośpiechu sugerującym, że mam pocałować w dupę całe jego kocie drzewo genealogiczne. Niech więc tak będzie, nie dostaniesz takiej porcji jak Radek i Polon. Oni są grzeczni. Udałem się w stronę kuchni, by zabrać jedzenie dla kotów, potem zacząłem rozdzielać porcję Dwie duże i małą specjalnie dla Nobla. W momencie gdy miałem już zamknąć pojemnik z kocim żarciem, w przedpokoju gdzie się znajdowałem pojawił się Nobel. To już nie był ten przestraszony kot co w ogródku. W jego oczach wrzała złość.
Zamurowało mnie kompletnie, Nobel wiedziony rządzą zemsty podbiegł kilkoma zwinnymi skokami do butów i podniósł nogę, skierował swoje przyrodzenie na pantofle taty. Pantofle zrobione ze skóry aligatora... Bez wahania otworzyłem puszkę whiskasa i nasypałem mu podwójną porcję. Nobel powoli opuścił nogę nie roniąc ani kropelki moczu. Podniósł dumnie głowę i z postawionym jak szczotka ogonem, podszedł do miski oznaczonej jego imieniem, zjadł ile miał tylko ochotę. Następnie puścił trzy bąki, które zostały mi w nozdrzach na długo i udał się na zasłużony spoczynek.

niedziela, 14 marca 2010

Kontynuacja I rozdziału Korzenie, ciąg dalszy

Siódma rano, czas się zbierać do szkoły. Właśnie się zastanawiałem nad czymś zabawnym, czy ludzie wiedzą czemu wampiry w domach mają tylko zegarki elektroniczne? (Zakładając oczywiście, że jakikolwiek żywy człowiek wie o naszym istnieniu). No nikt by na to nie wpadł. Kto lubi słuchać ubijania kotletów schabowych dwadzieścia cztery godziny na dobę? To jest odpowiedź.
-Dzień dobry Nobel.
-Miaaaaaaaaaau!
Kot jak zwykle zareagował najmniej spodziewanie, skoczył przed siebie zszokowany moją obecnością, przestraszył się głosu, który pojawił się nie wiadomo skąd, dokładnie nad jego uchem. Pech sprawił, że przed sobą miał schody, a podobno koty zawsze spadają na cztery łapy.
-Dzień dobry dziadku, jak było na spotkaniu kombatantów i fanów Józefa Piłsudskiego?
-O witaj młody człowieku, miło było zobaczyć starych znajomych. Jednak to nie to co kiedyś, żołnierze umieli pić, litr wódki na głowę i tańczyli do każdej muzyki, a teraz... Podstarzałe, biedne dziadki, marskości wątroby się nabawili, niewydolności nerek. No co za życie. Eh, nie mam już na tym świecie z kim pić.
-Dziadku, śpieszę się do szkoły, to dobrze, że jesteś zadowolony ze spotkania.
-Ci młodzi to się wszędzie śpieszą... Jak my byśmy się nad Bzurą tak nie śpieszyli... Nobel! Zostaw to!
-Miauuu!
Dziadek rzucił spojrzeniem na sierściucha, który dobierał się do pięknej szabli zapiętej na pasie, położonej na stole. Oj biedny Nobel. Jak on zejdzie z tego żyrandola?
Mamy i taty znowu nie ma w domu. Szkoda, uwielbiam spoglądać na nich każdego poranka, tacy uśmiechnięci, pełni życia. Dobra, idę.
Autobus miejski podjechał punktualnie, 10 minut jazdy i jestem na miejscu.
Liceum dla większości nastolatków kojarzy się nieprzyjemnie, nauczyciele ciągle czegoś chcą, matura na karku, trąbią o niej nawet na przerwach. Polonistka drze swój ryj o bibliografie i plan prezentacji, matematyczka wzywa wszystkie bóstwa irańskich religii abyśmy zaczęli się uczyć, a baba od angola śmieje się, że jeszcze takich matołów to nie widziała. Dziwią mnie te kobiety, mówią tak każdemu pokoleniu, jakiś denny sposób mobilizacji do uczenia się rzeczy, które w życiu się nie przydadzą.
Po co mi znajomość wszystkich rodzajów rymów, umiejętność podziału środków stylistycznych, na jaką cholerę muszę się uczyć setki innych bzdur? Matura, dla zwykłego śmiertelnika to egzamin ze szczęścia, mało który licealista przerobi cały program, jedni będą mieli szczęście bo trafią na to co umieją inni nie. Popieprzone to wszystko, jak Nobel.
Na prawie każdej lekcji siedzę z Miśką, mamy niesamowity układ, mało ze sobą rozmawiamy. Zresztą ciężko jej ostatnio rozmawiać bo wbiciu siódmego kolczyka w wargi. Zastanawiałem się czy ona nawet trochę się nie różni od innych uczniów mojej klasy. Czarne usta, soczewki tego samego koloru (widzę, że to soczewki, mnie nie zmyli). Ubrania pełne jakiś zaostrzonych ćwieków. Symbole kojarzące się z wyznawcami muminkowego okultyzmu(tak powiedział kiedyś Paweł, nie wiem o co mu chodziło ale muminki to chińska bajka. Może Misia lubi wszystko co chińskie?).
Dzień w szkole nie był wyjątkowy. Zwykłe lekcje, smęcenie nauczycieli podobne do śpiewu godowego samicy cietrzewia. Nudzi mnie powoli to wszystko. Może oprócz religii. Rozmowa z nowym księdzem jest naprawdę pasjonująca. Co tam, że jestem jedynym, który rozmawia z nim o trwałości duszy, a nawet w ogóle o jej istnieniu, jestem jedynym, który w ogóle zwraca uwagę na to co on mówi.
Nie podpadam tym reszcie klasy, dziewczyny zaczytane w swoich pismach nie zwracają kompletnie na mnie uwagi. Faceci są zajęci rozgniataniem tych musujących cukierków aby potem wciągać je nosem.
Spadam do domu. W momencie gdy to pomyślałem usłyszałem głosy, które nie wróżyły komuś nic dobrego. W oddali stała grupka łysych uczniów z wyrazami twarzy podobnymi do zdziwionych orangutanów dotkniętych przez szczękościsk.
-Nie, ten gościu pojechał nieźle, jak jakiś głupi pierwszak może siedzieć w kiblu gdy ja tam jaram peto, co to ma być, szacunku dla starszych nie ma? Dorwiemy go i ładnie przewałkujemy.
-Będzie rozruba, cały do domu nie dojdzie.
Zwykle omijam takie akcje, co mnie to wszystko obchodzi, nie będę się mieszał w nieswoje sprawy. Z łazienki wyszedł młody licealista, niski, w okularach, drobnej budowy o smutnym wyrazie twarzy, natychmiast otoczyła go banda dryblasów o wyrazach twarzy sugerujących, że waran z komodo pierwszy ułoży kostkę Rubika.
A co mi tam, w ułamku sekundy znalazłem się obok nich, wszystko rozmyło się wokół, w dwóch szalonych skokach przebyłem kilkanaście metrów. Wyrosłem spod ziemi przed twarzą najwyższego z dryblasów, zszokowane twarze spowodowały wybuch adrenaliny do krwi, z premedytacją zrobiłem kilka gwałtownych ruchów, upoiłem się ich strachem. Nie wiem skąd wiedziałem co mam mówić, sam nie pamiętam tego dokładnie. No może fragmenty, w każdym razie wspominałem coś o nawijaniu jelit ofiar na płot i łamaniu kości w dziwaczny sposób. Za dużo słucham dziadka. Nie... To nie może być prawda, te obleśne typy się mnie przestraszyły. Chyba znalazłem nowe hobby. Młody pierwszak podziękował, uścisnął mi rękę jednak po spojrzeniu mi w oczy oddalił się czym prędzej. Na jego twarzy było przerażenie.
Dość tej pogoni wyobraźni, te typy jeszcze by mi łomot spuściły. Lepiej się nie mieszać. Być jak Polon, on tylko śpi. Gdy Nobel coś zmaluje, mu to lotto. Wyobraźnia ponosi mnie za daleko, wracam do domu.

Kontynuacja I rozdziału Korzenie

Szept... No jasna cholera, nie mogę się skupić.
Jarek jak każdy wampir miał wyostrzone zmysły, w wyobrażeniu ludzi jest to niesamowity dar, ale kto chciałby widzieć resztki smarków na palcach kolegów po dłubaniu w nosie (nawet gdy są wręcz niedostrzegalne)? Słyszeć wywracanie się pokarmu w żołądkach znajomych, puszczane choćby nie wiem jak dyskretnie bąki, przekleństwa pod nosem z odległości 200 metrów, a nawet szelest bielizny gdy któryś z kolegów dostaję erekcji w klasie. Nie wspomnę już o wycieczkach do centrów handlowych, odgłosy załatwiania potrzeb fizjologicznych ze wszystkich toalet są wyjątkowo kłopotliwe. Podsumowując, dla Jarka to przekleństwo.
Nie mogę się skupić, czemu te koty tak tupią po tym mieszkaniu!
Nobel! Znowu masz gazy!
Miauuuuuuuuuuuuuuu!
Mamo, czym Ty tego sierściucha karmisz...
Gdy wydzieliny z dupy Nobla dotarły do nozdrzy Jarka ten odgadł bez problemu co było dzisiaj w jadłospisie kota...
- No tak, makrela w sosie własnym, wątróbka, niestrawiona sierść myszy (skąd u licha tutaj myszy, żadnej nie słyszałem, coś czuję, że Nobel może mieć tajemnice).
Coraz wyraźniejsze szepty. Oni są pod drzwiami.
Brrpprr!
Soczysty bąk Nobla przerwał jego dorodną passę.
Polon ziewnął przeciągle i nastała cisza na którą czekałem.
Zacząłem słyszeć
-Ty zadzwoń!
-Nie! Ty!
-Ale ja dzwoniłem do poprzednich!
-Ja zadzwonię, mam nadzieje, że nie mają ochroniarzy, taka chata...
Zaniepokoiłem się, może to są włamywacze! Dziadek pojechał na zlot kombatantów i fanów Józefa Piłsudskiego. Jestem sam!
Dryyyyn!
Rozległ się dzwonek do drzwi. Pobiegłem tam, przypadłem do klamki, a co jeśli będą chcieli wyważyć? A może mam urojenia? Otworzę.
Ukazały mi się trzy postacie ledwo odrastające od ziemi w strojach wampirów (identyczne można kupić w Biedronce za 9.99zł), ich małe pyzate buzie wzbudziły by sympatię każdej dorosłej osoby. Twarze pomalowane mazakami. Każdy z nich miał spojrzenie przypominające Nobla gdy ten ziewnie za głośno. W zębach trzymali plastikowe wampirze zęby.
-Szuuu... Szuuk... Szukiełek, ałbo sikus!
Te szczęki chyba trochę utrudniały im komunikację, pomyślałem.
Dwóch pozostałych przybrało w ich mniemaniu straszne miny, zapewne miały sugerować, że nie żartują i są gotowi w ostateczności ten psikus zrobić, choćby nie wiem co to miało być. W rzeczywistości wyglądali jakby męczyła ich gorsza przypadłość od tego przeklętego futrzaka. Jednemu z nich nawet jelita dziwnie się przewróciły.
Dzisiaj jest 31 październik! Olśniło mnie, ludzie mają to głupie święto... Zaraz, ale przecież nie jesteśmy w USA, co jest? Pewnie przejmują tradycje. Co te dzieciaki potrafią zrobić dla słodyczy, a potem nie ma ratuj jak im borowanie robią.
-Młodzi, to ja coś wam dam... Psikusów nie lubię.
Nie będę z nimi zaczynał. Może wyglądają niepozornie, ale kto tam wie co w nich siedzi. Skoczyłem po słodycze z barku, były tam tylko białe tabletki. To chyba dropsy. Zapakowałem w torebkę, wrzuciłem dziesięć złotych do środka i poszedłem do drzwi.
Dzieciaki nie posiadały się z radości, zjadły po dropsie i poleciały do sąsiadów. Zanim jednak dobiegły do domu obok coś się z nimi zaczęło dziać. One chyba udawały małpy...
-Tato... Co to za dropsy były!?
Nie ważne... Zamknąłem drzwi, poszedłem do swojego pokoju. Wróciłem do postanowienia znalezienia znajomych. No tak, trzeba być trendy, modnym, na luzie, wyczesanym, odpicowanym, cokolwiek to znaczy. Muszę nad tym pracować. Szybko znalazłem w google jak zachowywać się w towarzystwie młodzieży.
Oj, widzę, że popełniałem przez lata wiele błędów!
Najważniejszym jest nie mówić 'cześć'. Nie można być drętwym (martwym!?). '
'Joł' to podobno 'ziomalskie' przywitanie.
Kurczę będę ziomalem!
*****************************************

-Joł chłopaki!
Podbiegłem entuzjastycznie do grupy moich kolegów z klasy, to znaczy oni chodzą ze mną do klasy. Złożyłem palce w geście opisanym na stronie, dwa palce rozwarte w rzymską piątkę położone na ustach.
-Tyś ku... widział joł...
*****************************************

-Jarek dosyć tego. Widzę, że coś z Tobą się dzieje, mam wrażenie, że chcesz być kimś, kim tak naprawdę nie jesteś. Po co zadawałeś się z tym pochrzanionym pseudokibolem? Jeszcze Ci frajerzy pod szkołą. Oni mają zielsko zamiast mózgu. W kieszeniach pewnie zresztą też. Jarek, nie zmieniaj się proszę.Każdy powinien być sobą. Poważnie, weź to do siebie, proszę.
Misia była bardzo stanowcza. To w niej lubiłem, potrafiła także powiedzieć to co myśli. Dzięki temu niejednokrotnie wiedziałem kiedy zapędzam się do grobu, wróć! To może się źle kojarzyć. Niejednokrotnie mówiła, że robię coś źle. Jej porady wychodziły mi zwykle na dobre, dzięki temu nie wywoływałem już tyle szumu wokół siebie, co kiedyś. A to było straszne…
No dobra, nie zawsze jej porady należały do genialnych, każdy może się pomylić. Skąd miała wiedzieć, że jednak powinienem ukrywać swoje pasje… Do dzisiaj licealiści się ze mnie śmieją, że pogoniłem wiewiórkę na akcji sprzątania świata. Tylko nie wiem, o co im z tym zoofilem chodziło.

sobota, 13 marca 2010

Rozdział I Korzenie

Po ostatnim nocnym uganianiu się za wiewiórkami wróciłem do domu przygnębiony, nie byłem skupiony na tym co lubię robić, w wyniku tego wiewióry mnie wykiwały, jedna mnie prawie zrzuciła z drzewa. To się nie powinno zdarzyć, przecież te ssaki mam rozpracowane do perfekcji.
Ehhh, to chyba chodzi o to, że zaczyna mi doskwierać samotność. Jestem jedynym z nielicznych wampirów spłodzonych w ludzki sposób. Po prostu mam rodziców, wampirów oczywiście. Ten fakt stawia mnie w hierarchii mojego świata trzy miejsca dalej od osinowego kołka, który został kiedyś przyniesiony przez tatę po jednym z wieczorków poetyckich. Jest w domu, ale jakby zniknął to by się nic nie stało.
Mam niespełna 19 lat, w porównaniu do mojej rodziny to zaiste mało, chwila czasu. Nie mam żadnych rówieśników, nikt nie wytłumaczył mi świata z naszej perspektywy.
Chyba zaraz złapię doła.
Tata ma już trochę lat, urodził się w 1798 roku w Zaosiu, ma na imię Adam. Tak to ten Adam, który zasłynął opisaniem ostatniego zajazdu na Litwie. Historii szlacheckiej z roku 1811 i 1812 we dwunastu księgach wierszem. Miał też parę innych dzieł, ale koledzy ze szkoły wytykają tylko to jako najgorsze ze wszystkich do czytania. Tata utrzymuje, że Pan Tadeusz jest kwintesencją jego umiejętności, ale słyszałem kiedyś jak mówił dziadkowi, że za cholerę nie może sobie przypomnieć skąd on wytrzasnął ostatnie siedem ksiąg. Wspominał:
"Pamiętam jak dziś, to było w Paryżu, znowu Francuzi chcieli udowodnić, że piją od Nas lepiej. A przecież do Paryża kwiat polskich gardeł uciekł. W czterech antałek wódki śliwkowej my obalaliśmy na dobrym wieczorku poetyckim, wąpierza krew przecież nie licha. Francuzi jak zwykle po 4 szklaneczce legli jak potem pod Paryżem gdy Niemcy szli. A my chwycilim za czerpaki, potem dobraliśmy się do ich piwniczki, a że to było u tych żabojadów, to postanowiliśmy przedłużyć ten wieczorek poetycki.
Jakby to dzisiaj powiedzieli, to było na melanżu... I na sępa.
Doszliśmy do siebie gdzieś w środku lutego, po trzech miesiącach. Ale była zadymka, dom w puch obrócony, Nauczyliśmy trochę pić tych Francuzów. Ale za cholerę sobie nie mogę przypomnieć skąd mi się 7 ostatnich ksiąg mojego dzieła w rękach wzięło, nie mam pojęcia. W każdym razie było genialne, pasowało idealnie do 5 pozostałych ksiąg które były w domu, co będę wybrzydzał, wszystko tak jakbym ja pisał. To może ten dziwny zielony tytoń przywieziony przez tych francuzów?"
O jego oficjalnym życiu dowiedziałem się z google i lekcji polskiego. Oficjalnie zmarł 26 listopada 1855 w Konstantynopolu, niezła ściema. Potem o jego życiu prawie nic nie wiem. Aktualnie w dowodzie ma swoje pierwotne imię i nazwisko, ale co jakiś czas musi uciekać do innej tożsamości. Z wiadomych względów. Co jakiś czas... Co 60 lat. Aktualnie tata jest jakimś biznesmenem, chodzi w garniturze, jeździ świetnym autem. Tylko jego wąsy do niczego nie pasują...
Mama Marysia miała kiedyś męża, tak mój tato jest drugim, przynajmniej o tych dwóch mi wiadomo. Była jakimś naukowcem, domyślam się, że dość poważnym. Jej miłością są koty, mamy w domu trzy. Co tam, że wariują gdy się do nich zbliżymy, jeden kiedyś ze strachu do własnego tyłka prawie się schował. No dobra przesadziłem, w każdym razie wariują jak nas czują. Wabią się śmiesznie, Radek, Polon i Nobel. Mama chodzi na moje wywiadówki, dziadek się śmieje, że jej public relations są jak mina przeciwpiechotna. Każdy facet wybucha erekcją, każda kobieta wybucha złością. O co chodziło dziadkowi, znowu nie rozumiem. Nauczycielki w podstawówce mówiły mi, że moja mama jest bardzo władcza i niesamowicie inteligentna, jak coś narozrabiałem to miały większego pietra ode mnie gdy miały wezwać moich rodziców. Przez to niejednokrotnie oddalenie się od grupy za jakąś miłą wiewiórką uchodziło na sucho.
Dziadek Mieszko to dla mnie kompletna zagadka, patriota jakich mało, mówi, że postawił ten kraj na nogi. Kiedy ogląda obrady sejmu pomrukuje, że na tych złodziei i łobuzów to były lepsze sposoby... Jest strasznie dobry z historii, o wiele lepszy od mojego nauczyciela. Gdy w pierwszej klasie liceum mieliśmy zadaną pracę domową o chrzcie Polski to dziadek podyktował mi kilkanaście stron A4. Oddałem to nauczycielowi, który stwierdził, że trzy czwarte to tak jakby załatanie łat historycznych i nie ma pojęcia skąd mam taką wiedzę, bo wiele z tych faktów nigdy nie było udowodnionych. Wytknął też, że przesadziłem, ze stwierdzeniem, że Mieszko I lubił szatynki, więc związek z Czeszką był dla niego okej. Skąd to Dziadek wie? Nie mam zielonego pojęcia. Mam tylko nadzieje, że nie stał za sprawą zabicia Juliusza Cezara, aż tak stary to chyba nie jest.
Podsumowując dziadek ma dziwne zapędy dotyczące władzy, lubuje się w rewolucjach. Buntach, przewrotach. Kiedyś przy obiedzie po paru kubkach miodu pitnego pochwalił się wynalezieniem gilotyny, ale według mnie to była przechwałka pijacka.

Rodzina. To chyba nie tak ma wyglądać, rodziców nie widuję całymi tygodniami. Nie, to nie tak, że tęsknię. Jestem dużym wampirem, nie śpię z misiem od 5 lat. W naszym domu na przedmieściach mieszkam właściwie tylko ja z dziadkiem. Nie, nie wspomniałem o tym wcześniej, on nie jest moim prawdziwym dziadkiem. Ale jest mi bardzo bliski, właściwie to on mnie wychował. Surowo, ale jednak. Rozumiał mnie bardziej niż inni. Może tylko on mnie słuchał?
W każdym razie jego rady życiowe pozostaną mi w pamięci po wsze czasy nietoperskiego żywota. Kto nie był buntownikiem za młodu ten będzie świnią na starość.. To jego słowa, usprawiedliwiały mnie gdy nie byłem taki jak rodzice oczekują. Sam nie wiem czego oczekiwali. Ale cóż, dziadek miał dużo sentencji które powtarzał pod nosem, Racja jest jak dupa, każdy ma swoją, to ostatnia którą zapamiętałem. Chyba zacznę wyławiać uważniej jego pomrukiwania pod nosem. Dziadek to mądry człowiek. Cokolwiek miał na myśli.
Każdy mały chłopczyk, który ma kontakt z dziadkiem wie, że chwile z nim spędzone są jednymi z najmilej wspominanych w dzieciństwie. Dziadek jaki by nie był jest chodzącą księgą mądrości życiowych i nie jeden maluch słucha swojego mentora z paluszkiem w buzi i zaciekawieniem wylewającym się oczami. Ja byłem identyczny, mimo że nie rozumiałem dużo z opowieści dziadka to jego historie bawiły, wzruszały i przerażały, a opowiadał o wszystkim o czym maluch mógł tylko marzyć. O wojnie, kacapach (co to do cholery znaczy? Chyba sprawdzę w google dobrze, że mi się przypomniało), historiach żołnierzy i o jakiś głąbach na Wiejskiej.
Rodzice jak zwykle w delegacjach, na konferencjach naukowych... Wisząc na żyrandolu w salonie pozwalałem błądzić moim myślom swobodnie. Gdy nagle usłyszałem szept przed domem, zeskoczyłem spod sufitu obok Nobla, który zakradał się wiedziony w stronę lodówki instynktem drapieżnika. Kot mało nie zwariował, jeszcze nie widziałem by jakiekolwiek zwierze zrobiło salto ze strachu. Potem odbił się od stołu, i spróbował skoczyć na kanapę, jednak łapa mu się obsunęła i w momencie skoku walnął głową o podłogę.
-Oj Nobel, to nie Twój dzień, nie martw się. Jutro poćwiczymy skakanie po meblach. Uśmiechnąłem się do dwóch ślepi wystających spod komody.
Chyba wampirzy uśmiech nie należy do najpiękniejszych bowiem Nobel z donośnym 'Miauuuuuuuuuuuuuu' spieprzył bezceremonialnie.
Znowu usłyszałem szept przed domem.